Выбрать главу

A jednak było to inne miasto. Film, jeśli program wprowadzony w projektory pozostawione na drugim satelicie można nazwać filmem, zrobiono z tej samej mniej więcej perspektywy, z jakiej teraz „patrzyły” kamery „Kwarka”. Ale tamto miasto było większe, jego wieże i stożki wznosiły się wyżej, więcej łączyło ich dróg, przypominających fantazyjnie rozrzucone karnawałowe serpentyny. Oczywiście nie liczyłem na to, że odnajdę oryginał obrazu wybranego przez mieszkańców planety, aby reprezentował ich cywilizację. Nie było mi to zresztą do niczego potrzebne.

Wydawało się oczywiste, że rozwinęli tylko dwa rodzaje komunikacji: powietrzną i podziemną. Jakieś koleje grawitacyjne i tym podobne. Mniejsza z tym. Obchodziło mnie tylko to, jaki użytek zrobią ze swojej łączności. Byłoby z mojej strony szczytem naiwności szukać miejsca, gdzie trzymali Ustera. Nawet gdybym tam wreszcie jakimś cudem trafił, musiałoby mi to zająć lata. Planeta jest mniej więcej rozmiarów Marsa.

Nie. Niech mi go przyślą tutaj, gdzie wylądowałem. Z powietrznej komunikacji nie zechcą chyba skorzystać. Podczas obydwóch okrążeń globu ani razu nie dostrzegłem śladu maszyn latających. Przyczaili się. Proszę bardzo. Nie moja rzecz, jak to zrobią.

Na szczęście miałem do czynienia ze społeczeństwem zintegrowanym. Nawet jeśli w swojej ekspansji kosmicznej nie przekroczyli dotychczas progu własnego systemu słonecznego, to choćby tylko ze sposobu zasiedlenia okolicznych planet przebijała prawda o ich dynamice społecznej. Zupełnie inaczej poczynałaby sobie rasa skłócona lub podzielona wewnętrznie. A skoro tak, to dla mieszkańców miasta, przed którym akurat stałem, porozumienie z ośrodkiem, gdzie przebywa Uster, będzie tylko kwestią czasu. Oczywiście, jeśli żyje. Gdyby miało być inaczej…

Wolałem o tym nie myśleć. Na razie.

Nie śpiesząc się, wstałem i przeszedłem do śluzy. Przygotowałem wszystko jeszcze przed odejściem z orbity Dziewiątej. Jeden podręczny generator laserowy i projektor holowizyjny z pełnym zestawem kontaktowym. Ważył chyba z dziesięć kilo, ale umieściłem go na stelażu butli tlenowych. Te przynajmniej nie były tu potrzebne. W śluzie nie odezwała się ani jedna sprężarka. Nad górną krawędzią włazu świecił napis: „Ziemia”. Oto, jak łatwo oszukać automaty. Trochę helu, trochę argonu, szczypta dwutlenku węgla, niemal połowa tlenu — i zaraz „Ziemia”. Ale automat brał pod uwagę jedynie przydatność powietrznej mieszanki dla pęcherzyków płucnych człowieka. A atmosfera była tutaj, trzeba przyznać, bez porównania lepsza niż na naszej macierzystej staruszce.

Klapa windy opadła z jękliwym zgrzytem. Nie chcąc ani na chwilę tracić z pola widzenia miasta i poprzedzającej go równiny, ustawiłem się tyłem do uchwytów. Właz był tuż pod dziobem, a rakieta miała pięćdziesiąt sześć metrów wysokości. Licząc razem z podporami, którymi wparła się w grunt.

Platforma znieruchomiała. Przebrzmiało ciche sapnięcie pneumatycznych amortyzatorów. Nie odczułem wstrząsu. Stałem na powierzchni Trzeciej planety Alfy. Jeszcze niezupełnie. Jeszcze czułem pod stopami stal konstrukcji ziemskiego statku. Małą, owalną płytę windy. Jakby mnie zaczarował ten skrawek metalu lub przyssał podeszwy moich butów polem magnetycznym. Nie wkładałem próżniowego skafandra. Tu nie był potrzebny. Na wszelki wypadek wziąłem tylko kask z całym oprzyrządowaniem.

Spojrzałem pod nogi. Wypalona na kość gleba bielała centymetry przed czubkami moich butów. Mimo to, kiedy wreszcie zdecydowałem się opuścić platformę, uniosłem stopę wysoko, jakbym przekraczał wysoki próg.

Teraz szedłem już nie zatrzymując się, aż grunt zmienił barwę, z bieli przeszedł w jasny brąz, w który wmieszał się fiolet, aż wreszcie zacząłem deptać zżółkłe, ocalone źdźbła roślin. Jeszcze parę kroków i wkroczyłem w wysoką trawę. Krąg martwej ziemi, po krytej miałkim, białawym pyłem, wszystkim, co zostało z łąki trafionej ogniem lądującej rakiety, został poza mną.

Przeszedłem już więcej niż kilometr, kierując się stale w stronę podstawy najbliższej budowli i ani razu nie spoglądając za siebie. Powietrzne estakady, opasujące splątanymi ślimacznicami wieże miasta, dawno już rozrosły się do rozmiarów owej rynny, której trzymał się „Phobos” w czeluściach satelitarnej bazy. Ruchome żuki, jak je nazwaliśmy, osiągnęły wielkość ziemskich żyrobusów. Wypukłe ściany pierwszych konstrukcji wznosiły się stromo, musiałem zadzierać głowę, chcąc dosięgnąć wzrokiem ich wierzchołków.

Wtedy stanąłem. Powoli zsunąłem z ramion stelaż i rozłożyłem na trawie stojak projektora aparatury holowizyjnej. Rozpiąłem jego półkoliste skrzydła i usztywniłem je magnetycznymi taśmami. Sprawdziłem zasilanie. Następnie odszedłem kilka kroków, ciągnąc za sobą kabel projektora. Sam aparat postawiłem na trawie, w zasięgu ręki.

Wtedy w obrazie miasta zaszła zmiana. W pierwszej chwili nie mogłem się zorientować, o co chodzi. Nie czekałem jednak długo na wyjaśnienie.

Ażurowe tarasy, pozornie zawieszone w powietrzu na nie istniejących sieciach, strome spirale i ślimacznice dróg, wszystko to nagle opustoszało. Jeszcze kilkanaście sekund, jeszcze u wylotu jednej i drugiej pobocznicy mignęła wydłużona sylwetka zapóźnionego „żuczka” — i żywy, tętniący ruchem organizm miejski przeistoczył się na moich oczach w powiększoną do absurdalnych rozmiarów martwą makietę, obrazującą wizję awangardowej grupy urbanistów.

Podczas całego lotu i później już, kiedy metr po metrze zbliżałem się do podnóża kompleksu gmachów, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktoś wyjdzie mi na spotkanie. Nie spodziewałem się jednak, że tak przede mną zrejterują. Brakuje tylko, żeby całkiem opuścili miasto, podobnie jak postąpili z drugim satelitą, nawiedzonym przez istoty z Ziemi.

A może takie właśnie wyjście dyktuje im przyjęta i obowiązująca obyczajowość, etyka ich rasy? Może ich społeczność wykształciła i narzuciła sobie prawo, stanowiące swego rodzaju parodię staroindyjskiej zasady nieprzeciwstawiania się złu? Prawo tak konsekwentnie od wieków przestrzegane, że nie mieści im się w głowie, aby można było od niego odstąpić, nawet wtedy, kiedy zło, jak chyba przecież sądzili, spotyka całą ich cywilizację?

W takim wypadku doprawdy mógłbym im tylko współczuć. Ale ta ostatnia hipoteza, ba, nie hipoteza nawet, lecz jakieś pseudo — filozoficzne domniemanie, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. I to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze rasa kierująca się takimi zasadami nigdy nie osiągnęłaby wielkości. Po drugie… ludzie. To co z nich uczyniło kilkuletnie przebywanie w kręgu tej cywilizacji.

Jeszcze raz przebiegłem wzrokiem frontowe budowle miasta, ich strzeliste bryły o litych, połyskujących pastelowo ścianach. Kompletny bezruch. Cisza. Nigdzie wjazdu, drzwi, jakiegokolwiek otworu, który kojarzyłby się z czymś takim jak okno.

Stałem tak już dobre piętnaście minut. Dość. Nic, tylko ta martwa obojętność wspaniałych form, ciągle to samo wrażenie ostatecznego opuszczenia.

Spokojnie, jakbym powtarzał regulamin, przystąpiłem do dzieła. W gruncie rzeczy cały czas czułem, że jestem pod obserwacją. Może setek par oczu. Może milionów. Powiedzmy, za pośrednictwem telewizji.

Wziąłem w ręce miotacz laserowy i, unosząc jego wylot pionowo w górę, zwolniłem spust.

Ku mlecznym, pierzastym obłokom trysnęły jaśniejsze od słońca nitki. Pochyliłem się do przodu. Wiązka promieni przecięła powietrze centymetry nad płaską kopułą najbliższej budowli. Trzymałem miotacz pewnie, oburącz przyciskając uchwyt do piersi. Kierunek ognia korygowałem ruchami całego ciała. Nie mogłem się pomylić.