Trzy punktowe uderzenia. Trzy dłuższe. Pauza.
Ostrożnie, milimetr po milimetrze naprowadzałem promienistą prostą w prześwit między ścianami konstrukcji. Teraz musieli pojąć, że nie chodzi o atak. Że sygnalizuję.
Jeden krótki błysk jak sekundowy refleks potężnej soczewki, następnie dwa, trzy i tak do dziesięciu. Przerwa. I od początku.
Nic. Od kiedy pierwszy raz dotknąłem spustu, minęło dziesięć minut. Długich jak lata. Osiem razy przejechałem nasz system dziesiętny. Byłem w połowie dziewiątej serii.
Skończyłem, chwilę stałem jeszcze nieruchomo, ściskając krótką rękojeść miotacza, wreszcie wyprostowałem się powoli i opuściłem ręce. Rzuciłem aparat przed siebie, w trawę. Upadł miękko, bezgłośnie, jakby trafił na kupę pierza. Łąka była gęsta i bujna. Rośliny bardziej mięsiste i wyższe niż nasze. Poza tym niezwykle elastyczne, a równocześnie jakby obłożone gąbczastą masą. Kiedy szedłem w stronę projektora, poddawały się podeszwom moich butów jak puszysty dywan. Początkowo niewyczuwalnie, potem sprężyście i bez najmniejszego szmeru. Kiedy unosiłem stopę, natychmiast wstawały, prostowały łodygi, podobne do wysmukłych, rozdwojonych na końcu palców, tak że po upływie kilku sekund nie potrafiłbym już wskazać miejsca, gdzie przed chwilą spoczywała moja stopa, unosząca cały ciężar ciała.
Zatrzymałem się przed aparaturą holowizyjną i sprawdziłem ekranizację łączy. Nie było żadnych przebić ani upływów. Zwróciłem się do projektora. I wtedy kątem oka dostrzegłem, że w mieście coś zaczyna się dziać.
Nie. To nie działo się w mieście. Przemknęło mi przez myśl, że ulegam halucynacji. Zamknąłem oczy.
Obraz zniknął. Czyli, że istniał w rzeczywistości. Pomimo że nie przypominał żadnej ze znanych projekcji. Nie potrafiłem umiejscowić go w jakiejkolwiek konkretnej płaszczyźnie. Jakby mimo wszystko rzecz rozgrywała się tylko w mojej wyobraźni.
Widok miasta zatarł się, budowle i spinające je napowietrzne szlaki osnuła delikatna mgła. Wysoko na niebie, sięgając łukiem powyżej linii horyzontu, zarysował się pierścień kolorowej tęczy. Pozostał tak nie dłużej, niż było trzeba, aby jego kształt dotarł do mojej świadomości. Łuk zaczął się zacieśniać, wielobarwny pierścień zbliżał się malejąc, wbrew wszelkim prawom optyki. Równocześnie pasma fioletu, różu, złota i purpury wyostrzyły się. Niby przezroczyste, zaczęły jednak przesłaniać wszystko, co znajdowało się za nimi. Pierścień czy raczej już unoszący się pionowo krąg podpłynął ku mnie łagodnym, ale niezbyt wolnym lotem. Wszędzie, gdzie w danym momencie patrzyłem, widziałem równocześnie i tę zwiniętą tęczę, i wyraźnie rysujące się w perspektywie miasto.
Znowu przymknąłem oczy. I znowu wszystko znikło. Pomyślałem, że mają aparaturę, zdolną pobudzić umysł człowieka do plastycznych wyobrażeń rozmaitych form, barw, konstrukcji, może nawet pojęć, na przykład wzorów. Ale w takim razie obraz zachowałby tę samą wyrazistość bez względu na to, czy miałem powieki otwarte, czy zamknięte. Nie.
Przestrzenna projekcja. Bez porównania bardziej „przestrzenna” niż program zademonstrowany nam w podziemiach satelity.
Tęczowy ślimak przestał się zbliżać. Odruchowo postąpiłem kilka kroków do przodu. Czułem pod stopami łagodną sprężystość łąki. Aparatura projektowa została za moimi plecami, zapomniałem o jej istnieniu.
Gdzieś daleko, jakby w innej rzeczywistości, czekała moja rakieta z otwartym włazem i gotową unieść mnie przy najlżejszym dotknięciu platformą windy.
Pierścień, nieruchomy teraz, jakby równoległy w czasie do całego wycinka obcego świata, jaki miałem przed oczami — ale tylko w czasie — nie był martwy. Przeciwnie. Jego barwy przemawiały tak, jak przemawia kolor oczu człowieka. Pozornie niezmiennie te same, przecież wyrażały coś, i czułem, że mogą wyrazić bardzo wiele.
Nagłym ruchem sięgnąłem do kryzy skafandra i odrzuciłem kask. Upadł kilka metrów dalej, równie bezgłośnie jak przed chwilą ciężki generator miotacza. Poczułem wiatr. Właściwie powiew, dotykający tylko skóry na policzkach i koniuszkach włosów. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Było niezwykle lekkie i orzeźwiające. Wydawało mi się, że czuję jego smak na języku i podniebieniu. Ale to tylko zapach. Teraz dopiero odkryłem, że łąka wydziela woń dorodnych, aromatycznych jabłek. Cierpką, a równocześnie jakby słoneczną.
Utkwiłem wzrok w trwających nieruchomo pierścieniach tęczy. Raptem zauważyłem zbliżające się do jej zewnętrznego kręgu szpiczaste ostrze czarnego klina. Przez mgnienie krawędź łuku zachowała jeszcze niezmącony profil. Nagle prysła, rozpękła się pod dotknięciem czarnej klingi, w ułamku sekundy fiolet zewnętrznego pasa zmętniał, zbladł, poszarzał jak szlachetna tkanina polana stężonym kwasem. A ostrze nieubłaganie szło dalej, przeniknęło pas fioletu i pogrążyło się w sąsiadującej z nim słonecznej żółci. W jednej chwili spotkał ją ten sam los, co barwę skrajnego pierścienia, nie było już granicy, tylko jedna zmętniała szarość, z której uciekło życie. Klin rozdzierał już tkanki purpury. Nie potrafiłbym powiedzieć, skąd się wziął. Najwyraźniej rysowało się jego szpiczaste zakończenie, atakujące tęczę, dalej kontury nie były już tak mocne, wreszcie, niepostrzeżenie, jednoczył się z tłem, jakie stanowiła spowijająca miasto mgiełka.
Po całym wielobarwnym kole pozostała szara, potargana, jajowata tarcza. Nikt, kto nie był świadkiem odegranej przed chwilą sceny, nie odgadłby, jak wyglądała jeszcze dwie minuty temu. I nie to było najgorsze, że unicestwiono piękno, wyrażone w przedziwnej treści kolorów. Tamta tęcza żyła. Zademonstrowano mi historię zagłady. I nie trzeba było wielkiego wysiłku umysłowego, aby pojąć, komu przypadła rola czarnego klina.
Pośrodku martwej tarczy coś zalśniło. Jakby mikroskopijna plamka fioletu. Natychmiast otoczyła się grubiejącą w oczach skorupą czerni. Czerni tak soczystej i głębokiej, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Zaraz w następnej chwili poczęła pęcznieć, rozrastać się zwartym, regularnym kręgiem. Zajaśniała żółć, jakby otworzono okrągłe, słoneczne okno. Potem czerwień. Wewnątrz zabitego pierścienia rozwijało się nowe życie. Tylko pas fioletu nie stanowił już granicy. Przed nim szła gęsta, pancerna obręcz czerni.
Klin, dokonawszy dzieła zniszczenia, znieruchomiał. Teraz zewnętrzny krąg odrodzonego koła tęczy dotknął już w swoim pochodzie jego ostrza. Klin opierał się chwilę, ale wkrótce jego szpiczasty dziób uległ. Ostrze wywinęło się w przeciwną stronę, jak odwrócona rękawiczka, i naciskane od tyłu przez rozrastającą się skorupę czerni, poczęło pruć swój macierzysty korpus.
Proces przebiegał coraz szybciej. Klin dalej zachował pozorny bezruch. Tylko od strony nowego pierścienia barw stawał się coraz bardziej płaski. Własna broń, jaką dokonał przedtem dzieła zagłady, wnikała teraz coraz głębiej w jego ciało.
Krąg wypełnił się i rozwinął. Wrócił do pierwotnych rozmiarów. Barwy były znów żywe, znów wyrażały niezrozumiałe dla mnie treści. Zatryumfowała urzekająca, niemal muzyczna harmonia linii i gry pastelowych kół. Coś się jednak zmieniło.
To już nie bezbronny fiolet biegł skrajnym pasmem okalającym pozostałe. Dostępu do niego strzegła gruba warstwa czerni. Z boku, zepchnięty, stępiony i zniekształcony, podobny bardziej do nieforemnej kuli aniżeli do ostrego trójkąta, majaczył wrak klinowatego intruza.
Czy chciano mi wyjaśnić genezę pamiętnych czarnych kul, „piguł”, jak je nazywaliśmy? Mało prawdopodobne. A sam klin, rozdzierający żywe ciało barwnych pierścieni? Te ostatnie mogły oznaczać ich cywilizację. Lub najwyżej przez nią cenione wartości. Czym byłby więc ów intruz? Symbolem wszelkiej, nagłej, brutalnej zmiany? Najściem obcej rasy? Czy mogło chodzić o „Monitor”? Należało wątpić. Wyglądało na to, że system obrony i owe „psychologiczne” projekcje były przygotowane dużo wcześniej. Może więc miałem rację, przypisując to, co spotkało tutaj ludzi, wcześniejszym i niezbyt dobrze wspominanym doświadczeniom mieszkańców planety wyniesionym z wizyty, jaką złożyli im kiedyś przedstawiciele innych gwiezdnych kultur?