W istocie Chiny są raczej słabo zaludnione i wiele obszarów tego bogatego kraju świeci pustką. Z wyjątkiem kilku zaledwie miast o stu tysiącach mieszkańców to kraina wiosek opasanych kamiennym murem, rozsianych na falistej równinie między dwiema rzekami. Duża część tej krainy jest gęsto zalesiona, zwłaszcza na zachodzie, podczas gdy na południu są dżungle podobne do indyjskich. Chińczycy, oprócz karnej i w pełni kontrolowanej ludności C’in, często zmieniają miejsce pobytu. Jeśli powódź zabierze chatę, rolnik i jego rodzina po prostu biorą na barki pług i odziedziczony po przodkach kamień z paleniska i przenoszą się w inną okolicę, gdzie zaczną wszystko od nowa, płacąc daninę nowemu panu.
Wśród wędrowców największe znaczenie mają tak zwani szy. Nazwa ta, a raczej klasa, nie ma odpowiednika ani wśród Persów, ani Greków. Żeby zrozumieć, kim jest szy, trzeba znać strukturę społeczną Chin.
Na samym szczycie stoi cesarz, czyli Syn Nieba. To znaczy stał i może będzie stał, ale obecnie na pewno nie stoi. Mówiąc to uświadomiłem sobie nagle, jak to sprytnie ze strony Chińczyków, że używają języka bez czasu przeszłego, teraźniejszego czy przyszłego. Poniżej cesarza znajduje się pięciostopniowa warstwa szlachecka. Najwyższym tytułem jest kung, czyli książę. Poza takimi unikatami jak pomylony książę Sze, książęta są tytularnymi, a nawet faktycznymi władcami państw, to znaczy odpowiednikami naszych królów i tyranów; i jak nasi królowie i tyrani uznają Wielkiego Króla za zwierzchnika i źródło legalnej władzy, tak każdy z tych książąt otrzymał teoretycznie władzę od Syna Niebios, który nie istnieje. Gdyby istniał – to znaczy sprawował hegemonię nad Królestwem Środka – byłby to prawdopodobnie książę państwa Czou, potomek w linii prostej cesarza Wena, który ustanowił hegemonię dynastii Czou nad Królestwem Środka. Na pewno n i e byłby to książę panujący w C’in, pochodzący od Wu, brutalnego syna cesarza Wena.
Najstarszy syn księcia jest markizem i po śmierci ojca on z kolei zostaje księciem, jeśli, co często się zdarza, nie zajdzie jakiś niefortunny wypadek. Pozostali synowie księcia też są markizami i podczas gdy najstarszy syn drugiego syna zachowuje ten tytuł, inni spadają na niższy stopień szlachectwa, a ich synowie na jeszcze niższy, wnuki zaś noszą zaledwie tytuł barona. Synowie najniższego stopnia arystokracji to właśnie szy. Sześć czy siedem stuleci po ustanowieniu hegemonii Czou ich potomków liczy się już na dziesiątki tysięcy; nieutytułowani szy lub, powiedzmy, rycerze zachowali jeden tylko przywilej dziedziczny: rycerz udaje się na wojnę w wozie bojowym, pod warunkiem, że go na to stać.
W ostatnich latach szeregi rycerzy znacznie się powiększyły. Ci najpośledniejszego gatunku arystokraci są teraz wszędzie. Wielu specjalizuje się w administracji mniej więcej jak u nas eunuchowie. Inni są dowódcami w wojsku. Jeszcze inni nauczycielami. Niektórzy, podobnie jak u nas zoroastryjczycy, dbają o czystość religijnych obrzędów, które zapewniają zachowanie harmonii pomiędzy Niebem a ziemią. Tak więc w końcu rycerze zarządzają większością państw chińskich, służąc tym dziedzicznym urzędnikom, którzy zdołali zagarnąć władzę, choć bez boskich atrybutów książąt.
Drogi Chin pełne są ambitnych rycerzy. Jeśli któremuś z nich nie uda się dostać urzędu, dajmy na to, w ministerstwie policji w Lu, przenosi się do Wej, gdzie jego usługi mogą być ocenione wyżej niż w rodzinnym kraju. Biorąc pod uwagę ludzką przewrotność, szansa pracy dla rycerza jest zazwyczaj tym lepsza, im dalej się znajdzie od kraju, z którego pochodzi. W rezultacie tysiące ich przenosi się bez ustanku z miejsca na miejsce.
Ponieważ starają się utrzymywać ze sobą ścisłe kontakty, tworzą coś w rodzaju własnego Królestwa Środka. Chinami rządzi teraz nie Syn Nieba, lecz dziesięć tysięcy rycerzy i chociaż poszczególne państwa stale prowadzą ze sobą wojny, rycerze często potrafią złagodzić okrucieństwo swych władców – z wyjątkiem C’in, gdzie nie mają prawie żadnego wpływu na Huana i sprzymierzonych z nim despotów.
Ostatnio w hierarchii społecznej pojawił się nowy czynnik. Istnieje teraz kategoria (bo nie można powiedzieć klasa) tak zwanych cün-cy – „szlachetnych”. Każdy może zostać cün-cy, jeżeli przestrzega niebiańskiego porządku, zawiłego systemu, o którym opowiem, kiedy będę opisywał Mistrza K’unga, znanego u nas pod imieniem Konfucjusza. Przypisuje mu się sformułowanie pojęcia cün-cy, pojęcia, które bardzo odpowiada rycerzom i chyba nikomu poza nimi.
Podczas gdy Huan przyjmował petycje i wysłuchiwał skarg, książę Sze i ja układaliśmy plany mojej ucieczki.
– Musisz zgolić brodę. – Książę udawał, że podziwia parawan z piór. – Postaramy ci się o kobiecy strój. Będziesz podróżował jako jedna z moich konkubin.
– Biała konkubina?
– Wszyscy wiedzą, że właśnie tego rodzaju konkubina byłaby w guście księcia z Sze. – Książę wyglądał na rozbawionego. – Ale nie będziemy ryzykować. Przyciemnisz sobie twarz. Przyślę ci barwnik, którego sam używam. I oczywiście będziesz zawoalowany.
– Czy będą twój orszak rewidować? – Wiedziałem, jak surowa jest straż nie tylko u bram miasta Jang, lecz i na punktach kontrolnych w całym C’in. Ludzie wciąż próbowali uciekać spod nader racjonalnych rządów Huana.
– Nie ośmielą się! Jestem udzielnym władcą! Ale gdyby spróbowali… – Książę uczynił powszechnie znany gest symbolizujący przekupstwo.
Nagle znalazł się przy nas Huan. Miał dar bezszmerowego pojawiania się w różnych miejscach. Często myślałem sobie, że przypomina cień, jaki rzuca na ziemię szybko przepływający obłok.
– Książę… czcigodny pośle! Widzę, że podziwiacie mój parawan z piór.
– Tak – odpowiedział gładko książę Sze. – I właśnie miałem wytłumaczyć twojemu gościowi, co przedstawia. •
Spojrzałem na parawan i dopiero teraz naprawdę go zobaczyłem. Osiem czarnych ptaków na tle burzowego nieba.
– Tak, książę, ty najlepiej znasz jego znaczenie. – Huan zwrócił się do mnie. – Władca Sze wie absolutnie wszystko o naszej książęcej rodzinie, która jest i jego rodziną.
– To prawda. Pradziad Najlitościwszego był moim stryjecznym dziadkiem. Nazywał się P’ing. Pewnego dnia przyjął grupę muzykantów z północy. Powiedzieli mu, że znają muzykę graną na dworze cesarza Wu. P’ing odniósł się do tego sceptycznie. Bo kto by w to uwierzył? Wszystkim wiadomo, że cała prawie święta muzyka pierwszego dworu w Czou została albo beznadziejnie pozmieniana, albo całkiem przepadła. Oznajmił im to. Ale kapelmistrz, który nie był ślepy, co już wydawało się podejrzane, gdyż każdy prawdziwy kapelmistrz musi być ślepy, oświadczył: „Możemy dowieść, że umiemy przybliżyć Niebo do ziemi.” I zaczęli grać. Muzyka była dziwna i jakby z innego świata. Z innego świata, lecz n i e z nieba. Z południa nadleciało osiem czarnych ptaków. Zatańczyły na tarasie pałacu. Potem w mieście rozszalała się wichura. Wyrwała dachówki z pałacowego dachu. Rozbiła obrzędowe naczynia. P’ing zachorował i przez trzy lata nic nie wyrosło w C’in, nawet źdźbło trawy.