Выбрать главу

– Dziewczę może wyjść z pałacu tylko w towarzystwie Syna Nieba lub spokrewnionego mężczyzny, i to co najmniej markiza; i oczywiście nikt nie śmie dziewczęcia zobaczyć poza pałacem bez starszej damy dworu. – Po czym zajęła się znowu wróżeniem, co w Chinach jest popularną rozrywką.

Służąca pobiegła poszukać kogoś dość wysoko postawionego, by mógł przeprowadzić księżnę w bezpieczne miejsce. Ale w pałacu nie było nikogo rangi wyższej niż hrabia ani też damy dworu starszej od księżny. Tak więc osłaniając twarze wilgotnymi ścierkami hrabia i służąca weszli do płonącego pałacu, gdzie stara pani nadal siedziała na jedwabnej macie rozkładając wróżebne patyczki.

– Proszę, podporo Syna Nieba – rzekł hrabia, zresztą jej siostrzeniec – chodź ze mną.

Księżna bardzo się rozgniewała.

– To niesłychane. Nie mogę opuścić mych komnat, jeśli nie towarzyszą mi starsza ode mnie kobieta i mężczyzna z mojej rodziny z tytułem co najmniej markiza. Inaczej byłoby nieprzyzwoicie. – I księżna zginęła w płomieniach w imię przyzwoitości, która stanowi dla Chińczyków wartość najwyższą.

Śmierć księżnej stanowiła w Chinach przedmiot nieustających sporów. Niektórzy uważają ją za postać godną podziwu i naśladowania. Inni za śmieszną.

– Ostatecznie – dodał książę – nie była ani dziewicą, ani młodą mężatką. Osoba tak stara nie powinna się martwić, że nie towarzyszy jej przyzwoitka. Brakowało jej skromności. W gruncie rzeczy grzeszyła próżnością, jak wszyscy z dynastii Czou. A nie przystoi być próżnym w oczach Nieba.

Kiedy zbliżaliśmy się do Lojangu, zwiększył się ruch na drogach.

Mężczyźni i kobiety wszelkiego typu podążali w stronę stolicy. Bogaci jechali wozami lub niesiono ich w lektykach. Ubodzy chłopi dźwigali na plecach różne produkty. Zamożni chłopi i kupcy rozsiedli się w wozach ciągnionych przez woły. Ludzie z gminu byli dobrze ubrani i uśmiechnięci, inaczej niż ponurzy mieszkańcy C’in, którzy, nawiasem mówiąc, wcale nie przypominają z wyglądu Chińczyków ze wschodu. Mieszkańcy C’in bywają najczęściej brunatni i mają rozpłaszczone nosy; mieszkańcy Czou i wewnętrznych państw są jaśniejsi i mają delikatniejsze rysy. Ale wszyscy rdzenni Chińczycy są czarnowłosi i czarnoocy, o okrągłych głowach, niemal bez włosów na ciele. Co ciekawe, tak samo jak Babilończycy i oni nazywani są czarnowłosymi przez wojowników Czou, którzy podbili Królestwo Środka mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Arjowie przybyli do Persji, Indii i Grecji. Skąd przyszli Czou? Chińczycy wskazują na północ. Byłoby interesujące, gdybyśmy mieli wspólnych przodków.

Wjechaliśmy do Lojangu przez wysoką kamienną bramę w murze z niewypalonej cegły. Natychmiast poczułem się swojsko. Taki sam tłum widzi się w Suzie czy Śrawasti. Ludzie śmieją się, krzyczą, śpiewają, chrząkają i plują, kupują, sprzedają, uprawiają hazard i pożywiają się w najrozmaitszych kramach na każdej ulicy.

W pobliżu centralnego targowiska książę kupił od straganiarza gotowanego karpia.

– Najlepszy karp w całych Chinach – oświadczył, odrywając kawałek i częstując mnie.

– Nigdy nie jadłem smaczniejszej ryby. – Wcale nie byłem obłudny. Książę uśmiechnął się do sprzedawcy ryb.

– Zawsze, kiedy jestem w Lojangu, najpierw przychodzę do ciebie, prawda? – Zachowywał się łaskawie, chociaż usta miał zapchane rybą.

Sprzedawca ukłonił się nisko, życząc księciu, żeby żył długo; dostał monetę. Następnie książę kupił duży liść zwinięty w lejek, wypełniony pszczołami usmażonymi w ich własnym miodzie. Zalecał mi gorąco tę potrawę, miała jednak dla mnie dziwny smak. Od czasu pobytu w Lidii nie lubiłem miodu.

Książę Sze zawsze wynajmował pokoje w dużym budynku naprzeciw pałacu książęcego.

– Ten dom należał do powinowatego mojej rodziny – powiedział dość mętnie. Był przecież skoligacony ze wszystkimi. – Ale potem sprzedano go kupcowi, który odnajmuje pokoje, biorąc bardzo wysokie komorne od każdego prócz mnie. Dla mnie ma specjalną cenę, bo jestem członkiem rodziny cesarskiej.

Chociaż książę nie traktował mnie jak jeńca, dobrze wiedziałem, że nie jestem niczym innym. Podczas podróży musiałem przebywać albo w jego pokoju, albo razem z ochmistrzem. Nigdy nie znajdowałem się poza zasięgiem wzroku księcia lub kogoś z jego świty.

Lojang po pobycie w C’in wydał mi się miejscem tak uroczym, że przez dłuższy czas nie zdawałem sobie sprawy jak blisko bankructwa jest i miasto, i naród. Sąsiednie państwa zagarnęły prawie całe Czou. Tylko raczej dość wątpliwa boskość księcia powstrzymywała władców Czeng czy Wej od zajęcia samego Lojangu. Na razie wszyscy w mniejszym czy większym stopniu podtrzymywali fikcję, że książę jest Synem Nieba – nieustannie kradnąc jego ziemie i za plecami kpiąc z jego uroszczeń.

Lojang robił wrażenie wielkiej stolicy jak gdyby zaskoczonej tym, że niedawno utraciła łożące na nią imperium. Babilon sprawia podobne wrażenie, podupadłego nieco i rozczarowanego miasta. Ale w Lojangu pełno było muzyki, gier, kuglarzy i, rzecz jasna, najrozmaitszych uroczystości.

Uczestniczyliśmy w obrzędach noworocznych, które celebrowane są w świątyni przodków książąt Czou. Musiała to być niezwykle piękna budowla, kiedy ją wzniesiono wkrótce po przybyciu tu przed trzema wiekami syna ostatniego cesarza.

Świątynia ma wysoki, stromy dach z dachówek pokrytych piękną glazurą w falisty wzór, na przemian złoty i zielony. Drewniane kolumny zdobi zawiły deseń przysługujący wyłącznie Synowi Nieba. Fundament świątyni jest z kamienia, a ściany z ciemnego drewna, obwieszone bronią zarówno dawną, jak współczesną. W teorii cała zbrojownia narodowa znajduje się w świątyni przodków władcy. W praktyce przechowuje się w tych świątyniach jedynie symboliczny oręż. Gdy władca był tylko przywódcą klanu, zapewniał sobie prymat przez posiadanie całej broni. Działo się tak jednak dawno temu, kiedy wspólnota oznaczała nie więcej niż rodzinę posłuszną ojcu, będącemu synem nie tylko swego ojca-wodza, lecz także Niebios.

Na drugim krańcu rozległego wnętrza stoi bardzo niezwykły posąg mężczyzny z terakoty, nieco większy niż naturalnej wielkości. Odziany jest jak wojownik z czasów dynastii poprzedzającej Czou; jego usta zamyka potrójna pieczęć. Na podstawie posągu widnieje napis: „Im mniej słów, tym szybsza poprawa.” Dlaczego w świątyni przodków dynastii Czou ustawiono posąg z tą przestrogą trudno zrozumieć; chyba że posłanie należy rozumieć dosłownie, bo oznacza to, co głosi napis.

Obecny Syn Niebios okazał się rześkim czterdziestolatkiem niskiego wzrostu, z długą spiczastą brodą. Miał na sobie kunsztowną obrzędową szatę i na plecach wyhaftowanego złotą nicią smoka. W jednej ręce trzymał duży krążek z zielonego nefrytu, przywiązany do laski z kości słoniowej, zewnętrzny symbol kapryśnego mandatu Nieba.

Książę Czou stał samotnie pod północną ścianą sali mając za sobą ołtarz. Pomiędzy nim a dworem stali marszałkowie lewej i prawej strony; są to najwyżsi funkcjonariusze państwa. Następnie ustawili się dziedziczni kapłani, potem różni mistrzowie muzyki i ceremonii, dworzanie i goście księstwa Czou. Dzięki wysokiemu tytułowi księcia Sze, równie urojonemu jak tytuł rzekomego Syna Nieba, mogliśmy oglądać ciągnącą się w nieskończoność ceremonię, którą mój pan komentował mrucząc pod nosem:

– Co za partanina! To naprawdę skandal! Szczególnie oburzyła księcia muzyka tronowa.

– Wolno to grać tylko w obecności władcy, który posiada mandat i hegemonię. Cóż za potworne bluźnierstwo!