– Ogromnie gorszące, mój książę. Wręcz przerażające! Lecz taka już jest ludzka dola.
Właścicielem czarującego głosu okazał się mężczyzna z siwą brodą i z niezwykle jak na Chińczyka szeroko otwartymi oczami; oczy te błyszczały wesołością lub smutkiem. Oba te nastroje często nie różnią się od siebie, co ten wybitny człowiek lubił demonstrować.
– Lao-cy! – Książę pozdrowił mędrca gestem wyrażającym w równych proporcjach szacunek i lekceważącą łaskawość. Nie wiem, czy wspomniałem, że cy znaczy po chińsku mistrz lub mędrzec.
Odtąd będę nazywał Lao-cy Mistrzem Lao. – To jest zięć króla bogatej Magadhy – powiedział książę do Mistrza Lao. Książę rzadko w rozmowie zapominał o moim królewskim powinowactwie, które, jak się spodziewał, uczyni go kiedyś bogaczem. – Przybył do nas, żeby się ucywilizować. I oto – książę zwrócił się do mnie – poznałeś najmądrzejszego człowieka w całym Królestwie Środka, nadzorcę archiwów dynastii Czou, mistrza wszystkich trzech tysięcy sztuk… – Książę szczodrze obsypywał pochwałami Mistrza Lao. Jak wielu zubożałych arystokratów czuł się zobowiązany wylewnymi komplementami i wykwintnymi manierami zastąpić przepych, na który nie mógł sobie pozwolić.
Mistrz Lao okazał więcej niż uprzejme zainteresowanie moim cudzoziemskim pochodzeniem; był też pierwszym Chińczykiem, który od jednego rzutu oka zorientował się, że na pewno nie jestem rodem z Magadhy. Wprawdzie nie słyszał o Persji, wiedział jednak, że za rzeką Indus leży kraj, którego mieszkańcy mają niebieskie oczy. A ponieważ wszystko go interesowało, zaprosił księcia i mnie na obiad do swego domu na skraju terenów, na których składano ofiary Ziemi.
– Samotny raczył zezwolić mi na użytkowanie starego pawilonu. Zjemy skromny posiłek i porozmawiamy o tao.
Tao znaczy droga. Wyraz ten posiada jeszcze wiele innych subtelnych znaczeń, jak miałem się z czasem dowiedzieć.
Na razie utorowaliśmy sobie naszą własną ziemską drogę przez gromadkę półnagich tancerek. O ile wiem, właściwie nigdy nie tańczyły; raczej przechadzały się po Sali Światła czekając, żeby ktoś kupił ich względy. Księcia wzburzyło to bluźnierstwo.
– Nie przypuszczałem, że jeden z Synów Nieba, żeby był, nie wiem jak… – Przezornie nie dokończył zdania.
Mistrz Lao pogodnie ukończył je za niego.
– … litościwy! O tak, ten sierota każdemu głęboko współczuje. Chce tylko uszczęśliwiać ludzi. Nie zabiega o to, co niemożliwe. Doskonale uprawia wu-wej. – W języku chińskim wu-wej znaczy niedziałanie; dla Mistrza Lao sztuka niedziałania stanowi sekret nie tylko dobrych rządów, lecz i szczęścia ludzkiego. Czy Mistrzowi Lao naprawdę chodzi o to, żeby nic nie robić? Nie, Demokrycie. Mistrz Lao ma na myśli coś jeszcze bardziej osobliwego. Zaraz postaram ci się to wytłumaczyć.
Szliśmy przez tłoczne uliczki Lojangu. Nie wiem, dlaczego czułem się całkiem jak w domu. Może dlatego, że tak długo przebywałem na pustyni, w lesie i w dzikim C’in. Mieszkańcy Czou to na pewno najweselszy naród świata i jeśli smucą się upadkiem swego kraju, to znakomicie ten fakt ukrywają. A także, jak często ludzie zajęci, praktykują wu-wej nie wiedząc o tym. Tak, Demokrycie, to paradoks, któremu wkrótce przyjrzymy się bliżej.
Tereny przeznaczone na składanie ofiar Ziemi są w parku na północy miasta, opodal stożkowatego kopca, który znajduje się na skraju każdego miasta chińskiego. Kopiec, czyli sze, to święty teren i symbol państwa; w pobliżu rośnie zawsze zagajnik z drzew charakterystycznych dla tej okolicy i również święty. W Czou świętym drzewem jest kasztanowiec.
W trzecim miesiącu każdego roku odgrywana jest na tych terenach tak zwana wiosenna sztuka tarasowa. W istocie nie jest to jedna sztuka, ale wiele kolejnych sztuk, tańców, obrzędów. Jeżeli wiosenne przedstawienie tarasowe nie uda się – to znaczy rytuał nie zostanie precyzyjnie odprawiony – zbiory okażą się marne lub w ogóle ich nie będzie. Taras to wzniesienie gruntu, gdzie wierni mogą siedzieć i przyglądać się występom. Przy tej okazji, ten jeden raz w roku, mężczyznom i kobietom wolno swobodnie przebywać razem. Ponieważ sztuka tarasowa stanowi kulminacyjny punkt w roku dla wszystkich Chińczyków, wielu magnatów ubiegających się o łaskę Nieba – i ludu – finansuje owe uroczystości, mniej więcej tak jak dzieje się to dzisiaj w niektórych miastach greckich. Pierwotnie owe obrzędy kultu płodności pod pewnymi względami przypominały te, jakie obchodzi się dotychczas w Babilonii, gdzie zarówno kobiety jak mężczyźni oddają się prostytucji, żeby zapewnić dobry urodzaj. Ale z biegiem lat w Chinach wiosenna sztuka tarasowa stała się całkiem przyzwoita, a także niezgodna z tradycją, jak twierdzili i książę, i Mistrz Lao. Ja się na tym nie znam. Z jakichś powodów nigdy podczas lat spędzonych w Królestwie Środka nie uczestniczyłem w tych uroczystościach; lecz gdybym nawet uczestniczył i tak nie wiedziałbym, czy sztuka została dobrze, czy źle odegrana.
Kiedy przechodziliśmy koło kopca, książę Sze z ulgą stwierdził, że ani źdźbło trawy nie rośnie na jego powierzchni.
– Jeśli świętego terenu nie utrzymuje się w idealnej czystości… – Uczynił znak mający odwrócić zło. Po czym skłonił się przed Ołtarzem Ziemi, kwadratowym, gdyż Chińczycy wierzą, że Ziemia jest kwadratowa, a Niebo okrągłe; na południowym krańcu każdego miasta znajduje się okrągły ołtarz Nieba.
Mistrz Lao poprowadził nas przez wąski kamienny most do uroczego pawilonu na wapiennej skale, którą opływał wąski, bystry, spieniony potok. Przyznaję, że nigdy nie widziałem nic tak osobliwego i tak czarującego jak pejzaż chiński, w każdym razie na obszarze między dwiema wielkimi rzekami. Wzgórza mają wszelkie kształty, jakie tylko można sobie wyobrazić, a drzewa są zupełnie inne niż na zachodzie. Wszędzie też natrafia się nieoczekiwanie na wodospady, wąwozy, przepaści, których chłodne niebieskozielone głębie są równie kuszące jak niebezpieczne; Chiny bowiem to kraj smoków, duchów i rozbójników. Nie natknąłem się co prawda ani na smoka, ani na ducha, ale wielu rozbójników widziałem. W pięknym, pozornie bezludnym krajobrazie Chin podróże są ryzykowne. Ale też gdziekolwiek zawędrować na tej ziemi, wszystko zostało zepsute przez ludzi.
Pawilon zbudowany był z żółtej cegły i miał kryty dachówką spadzisty dach. W każdej szczelinie rósł mech i nietoperze zwisały z belek oplecionych pajęczynami. Stary służący, który przygotował dla nas posiłek, odnosił się do Mistrza Lao jak do równego sobie; nas nie dostrzegał. Nie przejęliśmy się tym. Łakomie pożeraliśmy świeżą rybę przy akompaniamencie kojących odgłosów wartkiej wody bijącej o skały.
Klęczeliśmy na plecionych matach, a Mistrz Lao rozprawiał o szczególnym – lub może ogólnym – znaczeniu tao.
– Tao dosłownie oznacza drogę czy gościniec. Drogę wiodącą w górę. Lub w dół. – Zauważyłem, że dłonie Mistrza Lao wyglądają jak zrobione z kruchego alabastru i uświadomiłem sobie, o ile jest starszy, niż początkowo myślałem. Dowiedziałem się później, że ma ponad sto lat.
– Gdzie zaczyna się droga, twoja droga?
– Moja droga zaczynałaby się ode mnie. Ale ja nie mam drogi. Jestem częścią Drogi.
– Która jest czym?
Książę Sze zamruczał coś z zadowoleniem i zaczął dłubać w zębach. Przepadał za tego typu rozmowami.
– Która jest tym, czym jest. Pierwotną jednością wszystkiego, co zostało stworzone. Pierwszy krok, jaki człowiek może zrobić na Drodze, to osiągnięcie harmonii z prawami wszechświata, z tym „co było zawsze”, jak to nazywamy.
– Jak to osiągnąć?
– Pomyśl o Drodze jako o wodzie. Woda zawsze spływa w dół i przenika wszystko. – Poczułem się nieswojo, jakbym znowu znalazł się w dolinie Gangesu, gdzie zawiłe kwestie wyrażane są tak prosto, że stają się kompletnie zagadkowe.