Выбрать главу

To ostatnie najbardziej go martwiło. Nienawidził płacenia za nocleg, jak zresztą i za cokolwiek innego.

Zauważyłem, że wojna w najmniejszej mierze nie obchodzi ludzi na targu.

– Dlaczego nie są bardziej zaniepokojeni? – spytałem, kiedy obaj z księciem przepychaliśmy się przez zatłoczony rynek, oglądając olśniewająco kolorowe towary rozłożone pod niskim pułapem nieba. Z jakichś powodów niebo chińskie wydaje się bliższe ziemi niż gdzie indziej. Może wciąż przygląda się książętom, rozważając kogo obdarzyć mandatem.

– Dlaczego mieliby się niepokoić? Stale toczy się jakaś wojna między C’i a Lu. Okropny kłopot, oczywiście, dla księcia i dla dworu, ale bez znaczenia dla pospólstwa.

– Przecież mogą zginąć, miasto może zostać spalone…

– O nie. My nie prowadzimy tego typu wojen. To nie jest C’in, gdzie wojna to krwawe jatki, bo mieszkańcy tamtejsi to wilkołaki. Nie, my jesteśmy cywilizowani. Obie armie spotkają się przy Kamiennych Wrotach, jak zwykle. Dojdzie do jednego czy drugiego starcia. Paruset ludzi zginie lub odniesie rany. Jeńców zatrzyma się na wymianę lub dla okupu. Po czym zostanie zawarty traktat. Moi rodacy bardzo lubią zawierać traktaty. W tej chwili istnieje dziesięć tysięcy traktatów pomiędzy państwami Królestwa Środka, a ponieważ każdy z tych traktatów na pewno zostanie złamany, trzeba będzie zawrzeć nowe, żeby zastąpiły dawniejsze.

W gruncie rzeczy sprawy Królestwa Środka nie przedstawiają się ani tak źle, ani tak dobrze, jak to sugerował książę. Przed sześćdziesięciu laty kanclerz słabego państwa Sung zwołał konferencję pokojową. W rezultacie ogłoszono zawieszenie broni. Przez dziesięć lat w Królestwie Środka panował pokój. Dziesięć lat to dość długi okres, kiedy mowa o życiu ludzkim. Chociaż ostatnio nie obyło się bez licznych pomniejszych wojen, wszyscy nadal opowiadają się, przynajmniej w słownych deklaracjach, za rozejmem z Sung, co tłumaczy, dlaczego żaden władca nie uznał jeszcze, że nadeszła właściwa pora, by sięgnąć po hegemonię.

Książę zaproponował, abyśmy poszli do wielkiej świątyni.

– Pewien jestem, że zastaniemy tam rodzinę Ci odprawiającą te ich bluźniercze obrzędy. Jedynie autentyczny potomek księcia Tan ma prawo rozmawiać z Niebem, ale rodzina Ci robi, co jej się podoba, i głowa rodu, baron K’ang, lubi udawać, że to on jest księciem.

Wielka świątynia księcia Tana jest równie imponująca jak świątynia w Lojangu i o wiele starsza. Książę Tan założył Lu przed sześcioma wiekami. Kiedy umarł, wzniesiono tę świątynię dla uczczenia jego pamięci. Naturalnie faktyczny wiek każdej budowli, gdziekolwiek by to było, jest zawsze sporny. Ponieważ świątynie chińskie budowane są przeważnie z drewna, skłonny jestem przypuszczać, że nawet najbardziej starożytna spośród nich jest po prostu odradzającą się jak feniks rekonstrukcją oryginału, który dawno uległ zniszczeniu. Lecz Chińczycy – podobnie jak Babilończycy – utrzymują, że skoro tak bardzo dbają, by dokładnie odtworzyć pierwowzór, nic naprawdę nie ulega zmianie.

Przed świątynią ustawiono w szyku bojowym tysiąc pieszych łuczników. Mieli na sobie skórzane kaftany, łuki z wiązu zawieszone na ramieniu, długie miecze przytroczone do pasa. Wojowników szczelnie otaczały dzieci, kobiety uliczne i sprzedawcy żywności. Na drugim końcu placu ofiarne zwierzęta piekły się na ogniu ołtarzy. Nastrój był bardziej świąteczny niż wojenny.

Książę spytał jednego z wartowników u bramy świątyni, co tu się dzieje. Wartownik odrzekł, że baron K’ang wszedł do środka i rozmawia z Niebem. Książę był w zdecydowanie cierpkim humorze, kiedy odnalazł mnie w tłumie.

– To naprawdę straszne. I świętokradcze. On nie jest księciem.

Ciekaw byłem, co właściwie odbywa się w świątyni. Mój pan starał się jak najlepiej mi to wytłumaczyć.

– Rzekomy książę zawiadamia przodków, którzy nie są jego przodkami, że wróg napadł na państwo. Mówi też, że jeśli Niebo i wszyscy przodkowie uśmiechną się do niego, zatrzyma wroga u Kamiennych Wrót. A tymczasem składa przodkom w dani wszelkie zwyczajowe ofiary, modlitwy, pieśni. Potem naczelny dowódca zetnie sobie paznokcie i…

– Co zrobi naczelny dowódca? Książę się zdziwił.

– Wasi dowódcy nie ścinają paznokci przed bitwą?

– Nie. Dlaczego mieliby je ścinać?

– Kiedy ktoś z naszych znajomych umiera, ścinamy paznokcie przed pogrzebem na znak szacunku. Ponieważ na wojnie giną ludzie, nasz naczelny dowódca z góry niejako przygotowuje się do ich pogrzebu, wdziewając żałobne szaty i ścinając paznokcie. Po czym wyprowadza swe wojska przez jedną ze złowróżbnych bram, tutaj jest to Niska Brama Północna, i rusza w pole.

– Ja bym myślał, że wódz woli otaczać się tylko pomyślnymi wróżbami.

– I tak jest – z pewną irytacją odpowiedział książę. Jak większość ludzi, którzy lubią wszystko objaśniać, nienawidził odpowiadać na pytania. – Kierujemy się przeciwieństwami, tak samo jak Niebo. Wyjdź przez bramę niepomyślną, wróć przez pomyślną.

Nauczyłem się podczas moich podróży, że praktyki religijne przeważnie wydają się bezsensowne, jeśli nie należy się do wewnętrznego kręgu wtajemniczenia.

– Wygłosi też trzynaście modlitw do trzynastki.

– Dlaczego do trzynastki?

Książę kupił od sprzedawcy małą smażoną jaszczurkę. Nie poczęstował mnie, co uznałem za zły znak; on uznałby to na pewno za dobry.

– Trzynaście – oznajmił z pełnymi ustami – to liczba znacząca, ponieważ ciało ma dziewięć otworów – pomyślałem o Śariputrze i jego okropnym opisie tych otworów – i cztery kończyny. Dziewięć i cztery to trzynaście, czyli człowiek. Po oddaniu czci trzynastce, czyli człowiekowi, dowódca pomodli się, aby jego ludzie byli wolni od plam śmierci. Plama śmierci – dodał szybko, zanim zdążyłem zadać nowe pytanie – to część ciała najmniej strzeżona przez Niebo i wobec tego najbardziej podatna na śmierć. Przed laty powiedziano mi, gdzie jest moja plama śmierci, i bacznie strzegę się, żeby jej nie odsłaniać. W istocie…

Nie miałem już jednak nic więcej usłyszeć o plamie śmierci księcia. Albowiem w tym momencie rozwarły się brązowe wrota świątyni. Uderzono w bębny pałeczkami z nefrytu. Rozległy się dzwony. Łucznicy potrząsali jasnymi jedwabnymi chorągwiami. Wszyscy wpatrywali się w drzwi, w których stanął dziedziczny dyktator Lu.

Baron K’ang był mały i tłusty, z twarzą gładką jak skorupka jajka; odziany był w fałdzistą szatę żałobną. Z namaszczeniem odwrócił się do nas plecami i trzykrotnie skłonił przodkom w świątyni. Wyszedł z niej teraz wysoki przystojny mężczyzna; on także był w żałobie.

– To Żan C’iu – rzekł książę. – Ochmistrz rodziny Ci. Poprowadzi wojsko Ci do Kamiennych Wrót.

– Czy nie istnieje armia Lu?

– Owszem. Armia rodziny Ci. – Jak większości Chińczyków, księciu obce było pojęcie armii narodowych. We wszystkich prawie krajach każdy klan miał własne wojsko. Najpotężniejszy klan ma najwięcej wojska, toteż ma największe wpływy w państwie. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest C’in, gdzie baron Huan zdołał połączyć w jedną armię nie tylko wojska takich jak on możnowładców, lecz też wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn w kraju. W rezultacie powstało wojskowe państwo w rodzaju Sparty, anomalia w Królestwie Środka.

Ażeby zapewnić Lu zwycięstwo, dyktator i jego dowódca odprawili szereg tajemniczych obrzędów na oczach zgromadzonych tłumów.

– Kto wygra wojnę? – spytałem.

– Ci jest państwem bogatszym i silniejszym niż Lu. Lu jednak to kraj szczególnie święty i starożytny. Wszystko, co mieszkańcy Królestwa Środka uważają za mądre i dobre, kojarzy im się z założycielem tego miasta, księciem Tanem.