Выбрать главу

– Tak, wielmożny panie.

Baron K’ang bał się, że konfucjaniści w jego rządzie z pomocą wojsk księcia Cien mogliby go obalić, zwłaszcza teraz, kiedy nie miał środków na drugą wojnę. Baron sprowadził Konfucjusza do Lu, nie tylko by go pilnować, lecz też by zapewnić sobie jego neutralność w razie następnej wojny. W pewnym sensie byłem dla barona idealnym agentem. Barbarzyńca, nie miałem zobowiązań wobec nikogo oprócz barona, bo tylko on mógł odesłać mnie do domu. Chociaż ufał mi nie bardziej niż ja jemu, żaden z nas nie miał w tej sprawie wyboru. Przyjąłem jego zlecenie w dobrej wierze. Postaram się zainteresować swoją osobą Konfucjusza – zadanie wcale niełatwe, jako że świat poza obrębem Czterech Mórz nie obchodzi Chińczyków. Na szczęście Konfucjusz okazał się wyjątkiem. Urzekał go świat czterech barbarzyńskich narodów – tych, które żyją na północ, południe, wschód i zachód od Królestwa Środka. Toteż w chwilach zniechęcenia mawiał:

– Moja nauka nie jest wcielana w życie. Gdybym więc porzucając ten świat, wsiadł na tratwę i na morze wypłynął… * – Jest to chińska formuła znacząca, że zamieszka na stałe w jakiejś dzikiej i niecywilizowanej części globu.

– Jak znaleźć się z nim sam na sam? – spytałem barona K’anga.

– Weź go na ryby – rzekł baron, wracając do smętnych usiłowań ocalenia państwa znajdującego się na krawędzi bankructwa.

Baron jak zwykle miał rację. Konfucjusz był zapalonym rybakiem. Nie pamiętam dokładnie, jak go skłoniłem, by udał się ze mną nad strumień, który płynie przez wierzbowy zagajnik na północ od Ołtarzy Deszczu, ale pewnego jasnego poranka wczesnym latem znaleźliśmy się tu tylko we dwóch, każdy uzbrojony w tyczkę bambusową, jedwabną linkę, haczyk z brązu, wiklinowy koszyk. Konfucjusz nigdy nie łowił ryb siecią.

– To żadna przyjemność – mawiał – chyba że twój dobrobyt zależałby od tego, ile ryb zdołasz złowić.

Konfucjusz, w starym pikowanym chałacie, siedział ze skrzyżowanymi nogami na wilgotnej trawie rzecznego nadbrzeża. Ja przysiadłem obok na skale. Pamiętam jeszcze, jak słońce odbijało się w srebrnej tafli wolno płynącej wody. Pamiętam też, że na bladym wiosennym niebie widać było tego dnia nie tylko zamglone słońce, lecz i półksiężyc przypominający czaszkę ducha.

Mieliśmy tę rzeczkę dla siebie. Po raz pierwszy mogłem obserwować Mistrza samego, bez uczniów. Wydał mi się bardzo miły i wcale nie kapłański. Bo też niesympatyczny bywał tylko wobec ludzi obdarzonych władzą i zachowujących się niewłaściwie.

Konfucjusz okazał się niebywale sprawnym wędkarzem. Kiedy ryba łapała haczyk, natychmiast zaczynał manewrować linką z taką delikatnością, jak gdyby poruszała nią nie ręka ludzka, lecz po prostu prąd rzeki. Po czym w najodpowiedniejszym momencie ją ściągał.

Po dłuższym milczeniu odezwał się:

– Gdybyż to można było tak właśnie spędzać czas, dzień po dniu.

– Łowić ryby, Mistrzu? Starzec uśmiechnął się.

– To także, czcigodny gościu. Ale miałem na myśli rzekę, która jest w wiecznym ruchu.

– Mistrz Lao powiedziałby, że wszystko jest cząstką tego, co zawsze było.

Nic tak nie przytępia czujności człowieka jak powołanie się na jego rywali. Konfucjusz jednak nie dał się wciągnąć w rozmowę na temat Mistrza Lao. Spytał mnie natomiast o Mądrego Pana. Zgodnie ze swoim zwyczajem odpowiedziałem obszernie. Słuchał z rezerwą.

Odniosłem wrażenie, że bardziej interesuje go codzienne życie wiernego wyznawcy Zoroastra niż walka pomiędzy Prawdą a Kłamstwem. Ciekaw był też różnych systemów rządzenia, z jakimi zetknąłem się podczas moich podróży. Opowiadałem, jak potrafiłem.

Konfucjusz zrobił na mnie wielkie wrażenie, choć przecież nie mogłem żadną miarą docenić rozległej wiedzy, za którą tak czczono go w Królestwie Środka. Ponieważ nie wiedziałem nic o znanych mu na pamięć obrzędach, pieśniach, zapisach historycznych, nie mogłem rozkoszować się swobodą, z jaką cytował owe starożytne teksty. Po prawdzie nie zawsze orientowałem się, kiedy cytuje, a kiedy uogólnia. Z reguły używał bardzo prostego języka, przeciwnie niż tylu Greków, którzy łatwe rzeczy komplikują za pomocą składni, a potem, sięgając do jeszcze bardziej zawiłej składni, tryumfalnie wyjaśniają to, co udało im się zaciemnić.

Zaskoczyło mnie, jak często ten obrońca tradycji nie zgadza się z utartymi opiniami. Na przykład, gdy spytałem, co wywróżono ostatnio ze skorupy żółwia, odrzekł:

– Skorupa poprosiła, żeby znowu połączono ją z żółwiem.

– Czy to przysłowie, Mistrzu?

– Nie, gościu honorowy. To żart. – I ukazał w uśmiechu dwa długie przednie zęby. Jak wielu ludzi z niedobrym zgryzem cierpiał na dolegliwości żołądkowe, za co go szczególnie uwielbiano. W Chinach częste i głośne objawy zaburzeń w tej części ciała świadczą o stałej pracy niepospolitego umysłu.

Konfucjusz rozprawiał na temat ubóstwa państwa.

– Dopiero wczoraj księże Aj spytał mnie, co powinien przedsięwziąć. Wobec tego ja zapytałem, czy zostały zebrane wszystkie tegoroczne dziesięciny. Owszem, odpowiedział, ale wojna kosztowała tak dużo, że nic nie zostało.

– Trzeba będzie podwyższyć dziesięciny. – Przypomniałem sobie posępną postać barona pracującego w Długim Skarbcu.

– Ależ to byłoby bardzo nieroztropne i niesprawiedliwe. Ostatecznie, kiedy lud jest zasobny, czyż może czego zbraknąć władcy? Gdy jednak ludowi zabraknie chleba, jakże mógłby władca żyć dostatnio. *

Przekazałem tę uwagę baronowi, pomyślałem bowiem, że być może Konfucjusz chce w ten sposób osłabić państwo na wypadek napaści C’i. Baron uznał to za możliwe, choć mało prawdopodobne.

– Zawsze głosił takie poglądy. Uważa, że lud winny jest państwu określoną część swoich dochodów i nie więcej; gniewa się, kiedy władze naruszają to, co według niego jest świętą umową.

Konfucjusz opowiedział mi o pewnym mędrcu, którego znał w młodości. Podobno ów mąż stanu – był kanclerzem jednego z najsłabszych księstewek – zebrał i ujednolicił wszystkie prawa Królestwa Środka i kazał je wyryć na brązie. Tak mniej więcej jak Dariusz, kiedy dał nam kodeks prawny. Mędrzec ów – nazywał się Cy-cz’an – zaproponował też szereg nowych posunięć ekonomicznych ku przerażeniu konserwatystów. Jego reformy okazały się tak skuteczne, że należy on dzisiaj do najbardziej podziwianych współczesnych Chińczyków. Konfucjusz nie szczędził pochwał swojemu mentorowi.

– Cy-cz’an posiadał cztery cnoty człowieka szlachetnego. – Ryba szarpnęła linkę Mistrza. Delikatnie przesunął tyczkę z prądem, po czym szarpnął nią pod prąd. – Chwyciła – oznajmił wesoło.

– Co to za cztery cnoty? – spytałem. Na wschód od Indusu wszystko jest numerowane.

Konfucjusz ostrożnie ściągał linkę, wymieniając jednocześnie te cenne właściwości.

– Człowiek szlachetny w swym postępowaniu, w służeniu swym zwierzchnikom zachowuje szacunek, w żywieniu ludu jest łaskawy, a w kierowaniu nim prawy. *

– Cy-cz’an sprawia wrażenie przez boga natchnionego mędrca. – Byłem uprzejmy. Prawdę mówiąc, wydawał mi się jednym z tych mistrzów banału, którzy są nieustannie i pieczołowicie cytowani przez nudziarzy.

Konfucjusz czekał, aż ryba zmęczy się obijaniem o brzeg.

– Wątpię, czy w naszych czasach istnieją jeszcze tacy mędrcy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że trafi się na prawdziwie szlachetnego.