Fan Cz’y kupił pieczone kasztany. Obierając je parzyliśmy sobie palce; jedząc parzyliśmy usta. Przez cały czas miękkie, lepkie płatki śniegu padały jak lodowate zimne pióra z posępnego, srebrnego nieba na posępną, srebrną ziemię.
– Musisz z nim porozmawiać. – Fan Cz’y mówił z ustami pełnymi kasztanów.
– Z Żan C’iu?
– Z Konfucjuszem. Nie jesteś zaangażowany, stoisz na uboczu. Ciebie usłucha.
– Wątpię. Zresztą cóż mógłbym mu powiedzieć?
– Prawdę. Że państwo cierpi, bo nie ma harmonii między jego władcą a boskim mędrcem. Gdyby Konfucjusz zechciał przyjąć Żan C’iu…
Przyrzekłem, że zrobię, co w mojej mocy. I znowu spytałem o mój powrót do domu.
Fan Cz’y nie był nastawiony optymistycznie.
– W tym roku nic się nie da zrobić. W skarbcu jest jeszcze deficyt. Ale wiem, że baron K’ang bardzo interesuje się drogą lądową do Indii.
– Twoim szlakiem jedwabnym?
– Tak, moim szlakiem jedwabnym. Taka wyprawa byłaby jednak ogromnym przedsięwzięciem.
– Starzeję się, Fan Cz’y. – Jeszcze dzisiaj uczucie bezgranicznej samotności kojarzy mi się z padającym śniegiem i żarem kasztanów.
– Załatw spotkanie barona K’anga z Konfucjuszem. Jeśli ci się uda, otrzymasz, co zechcesz. – Nie wierzyłem mu co prawda, ale obiecałem, że się postaram.
Nazajutrz przypadał ostatni dzień starego roku, poszedłem więc do świątyni przodków Konfucjusza. Nie mogłem wybrać gorszego momentu. Przede wszystkim trafiłem na sam środek obrzędu wypędzania. Jest to niewątpliwie najhałaśliwszy ceremoniał na świecie. Wszyscy biegają jak szaleni, dmą w rogi, biją w bębny, potrząsają grzechotkami. Panuje przekonanie, że tylko czyniąc możliwie najwięcej hałasu uda się wypędzić złe duchy starego roku i zrobić miejsce dla dobrych duchów nowego roku. Podczas obrzędu wypędzania Konfucjusz miał w zwyczaju wkładać dworską szatę i stawać na szczycie wschodnich stopni do świątyni. Gdy ogłuszający hałas osiągnie największe nasilenie, przemówi uspokajająco do duchów przodków. Powie im, że nie powinny bać się tego straszliwego zgiełku ani mu się dziwić. Będzie je błagał, by pozostały tam, gdzie są.
Lecz ku memu zdumieniu Konfucjusz nie zajął swego zwykłego miejsca na stopniach. Czyżby był chory? Pospieszyłem do jego domu. To znaczy usiłowałem się spieszyć; co krok zatrzymywały mnie błazeństwa egzorcystów i ich urzędowych szaleńców.
Egzorcysta chodzi od domu do domu i wygania za określoną kwotę złe duchy. Towarzyszą mu czterej bardzo hałaśliwi mężczyźni, właśnie ci szaleńcy. Nieważne, czy ci osobnicy są naprawdę obłąkani. Na pewno zachowują się w sposób najbardziej groteskowy, jaki można sobie wyobrazić. Wszyscy mają skórę niedźwiedzią narzuconą na głowę i ramiona i każdy trzyma kopię i tarczę. Znalazłszy się we wnętrzu domu, szaleńcy wprawiają służbę w stan ekstazy, która wyraża się w rozdzierających uszy wrzaskach; tymczasem egzorcysta miota się po domu, wymyślając głośno złym duchom zamieszkującym piwnice, poddasza, tylne pomieszczenia.
Pobielaną fasadę domu Konfucjusza wysmarowano szafranowożółtą farbą. Nie zdołałem się dowiedzieć, co oznacza ta mazanina. Drzwi frontowe stały otworem, wszedłem więc do środka. Spodziewałem się, że ujrzę coś w rodzaju obrzędu religijnego. Ale w pomieszczeniu frontowym panował ziąb jak w grobie i nie było tu ani kapłanów, ani nawet uczniów.
Kiedy szedłem przez frontową salę, z głębi domu doszły mnie zawodzenia. Uznałem, że jest tam egzorcysta, i przystanąłem usiłując przypomnieć sobie właściwe przepisy etykiety. Czy wolno wchodzić do cudzego domu podczas ceremonii wypędzania złych duchów?
Objaśnił mnie uczeń, który cichutko wśliznął się w ślad za mną do sali.
– Umarł syn – szepnął – musimy złożyć ojcu wyrazy ubolewania. – Zaprowadził mnie do prywatnych pokoi.
Odziany w żałobę Konfucjusz siedział na zwykłej macie plecami oparty o drewniany filar. Pokój był w połowie wypełniony uczniami. Wszyscy wydawali się nie tylko smutni, lecz i wstrząśnięci.
Pozdrowiłem Mistrza, który odpowiedział ze zwykłą mu uprzejmością. Obaj wykonaliśmy gesty właściwe w tej najsmutniejszej z okoliczności. Ukląkłem koło Cy-lu, który rzekł półgłosem:
– Nie można go pocieszyć.
– Wszak nic tak nie zasmuca jak utrata najstarszego syna – wygłosiłem tradycyjną odpowiedź.
– Stracił więcej – rzekł Cy-lu.
Początkowo nie rozumiałem, co ma na myśli. Utarło się przekonanie, że najgorszym nieszczęściem, jakie może przydarzyć się człowiekowi, jest utrata najstarszego syna. Przyłączyłem się do śpiewów, powtarzałem modlitwy, wydawałem kojące odgłosy. Konfucjusz jednak teraz już nie zawodził, lecz szczerze płakał. W końcu Cy-lu zwrócił się do niego stanowczym, choć pełnym szacunku tonem:
– Panie, bolejesz nad miarę. *
Konfucjusz przestał szlochać; łzy połyskiwały mu na policzkach jak ślady ślimaka.
– Czy to ból nadmierny? * – powtórzył. Po czym, zanim Cy-lu zdążył odpowiedzieć, znowu zalał się łzami. Jednocześnie oświadczył zaskakująco silnym głosem: – Któż bardziej niż ten właśnie człowiek zasłużył na okazywanie po nim bólu? *
Uświadomiłem sobie, że Konfucjusz nie wierzy w życie pozagrobowe. Cokolwiek mówił zgodnie z rytuałem o Niebie jako o miejscu pobytu przodków, sam nie wierzył, że takie miejsce istnieje. Niemniej byłem raczej zdziwiony, że do takiej rozpaczy doprowadziła go śmierć syna, który bardzo mało dla niego znaczył. Prawdę mówiąc, często bywał dla ojca źródłem zakłopotania. Niejednokrotnie zarzucano mu, że bierze od uczniów Konfucjusza pieniądze i zachowuje je dla siebie. A co najgorsze, był głupi.
Nagle odezwał się stary człowiek, którego dotychczas tu nigdy nie widziałem.
– Mistrzu, poświęć swój powóz na koszty wierzchniej trumny dla mojego syna.
Byłem coraz bardziej zaintrygowany. Kim jest ten starzec? I kim jego zmarły syn? Konfucjusz nagle przestał szlochać. Zwrócił się do starca:
– Nie, przyjacielu, nie dam ci powozu. Czujesz się osierocony, co jest naturalne. I ja czuję się osierocony. Podwójnie, straciłem bowiem własnego syna, a także twojego syna, najlepszego i najmądrzejszego ze wszystkich młodych ludzi.
Dopiero wówczas zrozumiałem, że umarł również Jen Huej. Dwukrotnie w krótkim odstępie czasu ugodził Mistrza cios z… Nieba. Ojciec Jen Hueja zaczął w przykry sposób zawodzić.
– Czy nie jest więc szczególnie ważne, by młodzieńcowi tak olśniewająco utalentowanemu zapewnić wszelkie możliwe honory? Czyż nie był najmądrzejszym uczniem najmądrzejszego człowieka?
Konfucjusz zamrugał oczami; smutek ustąpił miejsca rozdrażnieniu. Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu starzy ludzie zawsze są skłonni szybciej niż młodzi przechodzić z jednego nastroju w drugi.
– Twój syn był jak pęd, który wystrzeli, lecz nie wyda kwiatu i bywa, że zakwitnie, ale nie zdąży zawiązać owocu. * – Konfucjusz przerwał, odetchnął głęboko, po czym odezwał się bez widocznego wzruszenia: – Gdy mój syn Li rozstał się z życiem, miał trumnę wewnętrzną, ale także nie miał wierzchniej. Nie mogę chodzić pieszo dla zapewnienia twojemu synowi wierzchniej trumny, skoro bowiem moje miejsce jest tuż za dygnitarzami nie godzi mi się pieszo kroczyć. *
Ojciec Jen Hueja był wyraźnie niezadowolony, nie ośmielał się jednak naciskać. Ale ośmielił się Cy-lu.
– Mistrzu, musimy przecież pochować Jen Hueja jak najuroczyściej. Możemy znaleźć drewno na trumnę nie pozbawiając cię powozu. Na pewno trzeba go należycie uczcić. Jesteśmy to winni Niebu. Jesteśmy to winni przodkom. Jesteśmy to winni tobie, któryś go uczył.