– Nawet do złych ludzi?
– Zwłaszcza do złych. Dążenie do cnoty jest pracą całego życia. Podstawową cechą prawdziwie szlachetnego jest wszak cnota, którą uprawia zgodnie z rytuałem, skromnie powołując się na nią i wiernie wprowadzając w czyn. Zaiste, ten, kto niecnymi środkami zdobywa bogactwa i władzę, jest równie daleki od ideału człowieka szlachetnego jak przepływający obłok.
Baron był pod każdym względem równie mało cnotliwy jak większość władców, lecz pochylił głowę, jak gdyby się przestraszył.
– A jednak – mówił to do atłasowej maty, na której siedział – na czym konkretnie polega cnota pokornego sługi państwa?
– Jeżeli jeszcze tego nie wiesz, ja ci nie wytłumaczę. – Konfucjusz się wyprostował. – Lecz ponieważ pewien jestem, że w głębi brzucha wiesz, co jest słuszne, równie dobrze jak każdy szlachetny, przypomnę ci, że obejmuje to dwie sprawy: względy dla bliźnich i lojalność wobec bliźnich.
– Żeby okazać względy bliźnim, co mam robić, Mistrzu?
– Nie czynić bliźniemu, co tobie niemiłe. To jest dość proste. Lojalność natomiast winien jesteś swojemu władcy, jeśli on z kolei jest cnotliwy. Jeśli nie jest, musisz przenieść lojalność na kogoś innego, choćbyś miał z tego powodu cierpieć.
– Powiedz, Mistrzu, czy zdarzyło ci się spotkać człowieka rzeczywiście miłującego dobroć i szczerze nienawidzącego podłości?
Konfucjusz spojrzał na swoje dłonie. Zawsze moje zdziwienie budziły jego niezwykle długie kciuki. Ściszył głos.
– Czy jest ktoś taki, kto by przez dzień cały umiał ze wszystkich swych sił cnotę humanitarności uprawiać? Nie widziałem takiego, któremu by sił stało. *
– Przecież t y na pewno jesteś absolutnie dobry. Konfucjusz potrząsnął głową.
– Nie, kanclerzu, gdybym był absolutnie dobry, nie byłbym tutaj z tobą. Biesiadujemy i pławimy się w przepychu podczas gdy twój lud głoduje. To nie jest słuszne. To nie jest cnotliwe. To nie przystoi.
Wszędzie na świecie głowa Konfucjusza natychmiast rozstałaby się z jego ciałem. Wszyscy byliśmy przerażeni. Ale – rzecz osobliwa – okazało się, że Konfucjusz nie mógł mądrzej postąpić. Atakując kanclerza z pozycji moralnych wykazał, że pod żadnym względem nie jest dla rodziny Ci niebezpieczny politycznie. W najgorszym wypadku mógł być kłopotliwy. W najlepszym stanowił ozdobę ich rządów. Agresywny zrzęda, który każdemu ma coś do zarzucenia, często jest najmniej groźną postacią w państwie, trochę tak jak dworski błazen, równie rzadko brany na serio. Baron K’ang obawiał się, że Konfucjusz i jego uczniowie są sprzymierzeni z Ci, że prowadzą sekretną działalność, by obalić magnackie rodziny i przywrócić władzę książęcą. Jak się okazało, wypowiedzi Konfucjusza w „szałasie leśnym” przekonały barona, że nie ma powodu obawiać się konfucjanistów.
Baron K’ang szczegółowo wyjaśnił Konfucjuszowi, dlaczego państwo potrzebuje nowych dochodów. Przeprosił także za przepych swojej posiadłości tłumacząc: – Zbudował to mój ojciec, nie ja. I bardzo wiele jest tu prezentów od władcy Cz’u.
Konfucjusz milczał. Burza przeszła. W miarę, jak rozmowa stawała się ogólna, ruchy tancerek robiły się bardziej zmysłowe. Nie pamiętam, jak tej nocy dostałem się do łóżka. Pamiętam tylko, że obudziłem się nazajutrz w sypialni o czerwonych ścianach, z cynobrową boazerią inkrustowaną agatem. Kiedy usiadłem w łożu, piękna dziewczyna rozsunęła długie zasłony z niebieskiego jedwabiu. Podała mi miednicę, na której dnie wyobrażono złotego feniksa powstającego z płomieni – najlepszy omen, pomyślałem wymiotując. Nigdy nie byłem tak chory ani nie przebywałem w tak pięknym otoczeniu.
Następne kilka dni upłynęły sielankowo. Nawet Konfucjusz wydawał się pogodny. Przede wszystkim baron K’ang z wielką pompą mianował go ministrem stanu i wyglądało na to, że wreszcie gorzka tykwa zostanie zdjęta ze ściany.
Tak w każdym razie myśleli wszyscy, prócz Cy-lu.
– To koniec – powiedział do mnie. – Skończyła się długa podróż. Nigdy już mistrz nie będzie miał szansy rządzenia.
– Ma przecież urząd ministra.
– Baron K’ang jest łaskawy i inteligentny. Konfucjusz został publicznie uczczony, ale nigdy nie dadzą mu nic do roboty. To koniec.
Ostatniego dnia w „leśnym szałasie” wezwano mnie do K’anga. Był niesłychanie życzliwy.
– Dobrze nam się przysłużyłeś – rzekł. Przez sekundę można było prawie dostrzec uśmiech na gładkiej jak jajo twarzy. – Częściowo dzięki twojej pomocy nasz mędrzec nie jest już z nami skłócony. W kraju też panuje spokój. I pogranicze jest tak spokojne jak wieczny sen góry Taj.
Zawiły jak zwykle styl dyktatora wymagał interpretacji. Później Fan Cz’y powiedział mi, że, jak doniesiono właśnie tego dnia, święte miasto Czuanjou poddało się wojskom rodziny C’i i cytadelę rozebrano. Najbardziej ucieszył dyktatora fakt, że nie wywołało to żadnej reakcji po drugiej stronie granicy. Zbuntowany strażnik był stary. Zbuntowany Jang Huo podobno już nie żył. Nowego księcia Ci pochłaniały wewnętrzne problemy. Na razie państwo Lu i jego dyktator mieli moment wytchnienia. Chociaż wówczas nie wiedzieliśmy o tym, przyjęciem w „szałasie leśnym” baron K’ang uczcił sukces swojej długiej i zawiłej polityki zagranicznej i krajowej. Nominacja Konfucjusza na ministra stanu była symbolicznym, lecz pustym gestem, który miał ucieszyć wielbicieli Mistrza i położyć kres niezadowoleniu rycerzy i szlachetnych zatrudnionych w administracji państwowej.
– Wdzięczni ci też jesteśmy za pokazanie nam zachodniej metody wyrabiania metalu. Twoje imię, choć barbarzyńskie zostało już zapisane ze czcią w kronikach Lu. – Spojrzał na mnie, jakbym otrzymał właśnie z jego rąk bezcenny skarb.
Ze łzami w oczach podziękowałem za tak niezwykły dowód uznania. Słuchał przez chwilę, jak cyzelowałem jedno po drugim chińskie potoczyste zdania, niby garncarz nakładający glazurę. Gdy wreszcie przerwałem dla nabrania oddechu, powiedział:
– Chciałbym ponownie otworzyć szlak jedwabny do Indii.
– Ponownie, baronie?
– Tak. Nie jest to powszechnie wiadome, ale w okresie dynastii Czou, kiedy Syn Nieba spoglądał na południe z Szensi między nami a barbarzyńcami z doliny Gangesu odbywała się regularna wymiana handlowa drogą lądową. Potem nastąpiła ta długa… przerwa. Bez prawdziwego Syna Nieba nie wszystko jest tak jak dawniej. Wprawdzie nigdy nie zrezygnowano całkiem ze szlaku jedwabnego, lecz regularna wymiana ustała prawie trzysta lat temu. Otóż ja, tak jak mój szlachetny ojciec, zawsze utrzymywałem dobre stosunki z Cz’u, pięknym krajem na południe od nas. Znalazły może uznanie w twych oczach ogrody na wzór tych z Cz’u, jakie tutaj założyliśmy. To nic w porównaniu z całym Cz’u, które jest jednym ogromnym ogrodem nawadnianym przez Jangcy. – Baron dosyć dokładnie powiedział mi dzieje Cz’u. Z sercem trzepoczącym jak ptak w potrzasku udawałem, że słucham.
Wreszcie dyktator przystąpił do sprawy.
– Teraz, kiedy mamy spokój w państwie i poza nim po części dzięki tobie, drogi przyjacielu, nasz książę zawrze traktat z księciem Cz’u i razem sfinansujemy wyprawę lądem do Indii, a ty przekażesz królowi Magadhy dary od naszego władcy.
Natychmiast, jakby za pomocą magicznej sztuczki, pokój wypełnił się kupcami. Byli wśród nich dwaj Indusi. Jeden z Radźagryhy, drugi z Benaresu. Powiedzieli mi, że przybyli do Chin morzem. Ich statek rozbił się na południe od Kuejczou. Utonęliby, gdyby nie ocaliły ich dwie spośród licznych syren, w które obfituje południowe morze. Stworzenia te żyją zarówno w morzu, jak i na ziemi, w każdym razie na odludnych skałach, gdzie robią piękne tkaniny z wodorostów. Syreny znane są z życzliwości dla ludzi i kiedy któraś płacze, najczęściej ponieważ porzucił ją żeglarz, z jej łez powstają nieskazitelne perły.