– Wielki ministrze, jesteśmy tu, by służyć ci w śmierci, tak jak służyliśmy ci w życiu. Odprawiliśmy obrzędy pokutne. Przywołaliśmy duchy Nieba na górze i duchy ziemskie na dole.
– Moja pokuta zaczęła się już dawno. – Blada twarz nabrała koloru od powracających sił. – Nie potrzeba mi obrzędów. To, czego w życiu dokonałem, albo jest dobre w oczach Nieba, albo złe. Wasze zabiegi są… zbyteczne. – Starzec zamrugał oczami; uświadomił sobie w jakich strojach są jego uczniowie. – Co to? Jakżeście się poprzebierali?
– Jak przystało domownikom wielkiego ministra – rzekł płaczliwie Cy-lu.
– Przecież nie jestem wielkim ministrem.
– Jesteś ministrem stanu.
– To nic nie znaczy, jak wiadomo. Tylko lennicy wielkiego pana mogą nosić takie szaty. – Konfucjusz przymknął powieki. – To jest przebieranka, Cy-lu. – Znów otworzył oczy, nagle jasne i czujne. Głos także nabrał mocy. – Kogóż można oszukać pozorem świetnego urzędu, kiedy w istocie go się nie posiada? Czyż można oszukać Niebiosa? I czyż nie lepiej umrzeć – w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu – wśród was, uczniowie moi, aniżeli na rękach lenników? *
Cy-lu nie odzywał się; niezręczne milczenie przerwał Żan C’iu.
– Mistrzu, przyniosłem ci specjalne ziele. – Podał starcowi zakorkowaną buteleczkę. – To dar od barona K’anga, który modli się o twoje wyzdrowienie.
– Podziękuj mu za modlitwy. I za ziele. – Konfucjusz z pewnym wysiłkiem podniósł jedną rękę, jakby chciał chwycić butelkę. Lecz kiedy Żan C’iu spróbował wetknąć mu ją w palce, zacisnął dłoń w pięść. – Nie znam właściwości tego ziela, więc nie śmiem go zażyć. * Poza tym – przednie zęby ukazały się wreszcie w słynnym króliczym uśmiechu – kanclerz przecież na pewno wie, że szlachetny nie może przyjąć leku od lekarza, którego ojciec i dziad nie służyli poprzednio jego rodzinie.
Konfucjusz nie umarł. Późnym latem zwrócił się do barona K’anga o wyznaczenie mu właściwego urzędu. Gdy odpowiedziano mu, że żaden na razie nie wakuje, uświadomił sobie, że gorzka tykwa zawsze już będzie wisiała na ścianie.
Pogodny na pozór nadal dzielił czas między studia nad tekstami z czasów dynastii Czou a swoich uczniów. Prywatna szkoła Konfucjusza była, jak wiadomo, pierwszą w całym Państwie Środka szkołą nie związaną z żadną rodziną magnacką. Sam Konfucjusz kształcił się w prywatnej szkole rodu Meng. Teraz stał się wychowawcą całej warstwy rycerskiej, a także wielu arystokratów. Co ważniejsze, kształcił ludzi szlachetnych. Przed Konfucjuszem nikt poniżej rycerza nie mógł aspirować do rangi – nie, nie rangi – pozycji szlachetnego. Konfucjusz twierdził, że każdy, kto pilnie kroczy właściwą drogą, może nim zostać. Odsunięci od władzy uczeni z epoki Szangów byli z tego zadowoleni. Szlachta Czou – nie.
Poświęcał też Konfucjusz wiele czasu porządkowaniu kronik państwa Lu. Uważał, że należy dokładnie wiedzieć, co działo się podczas tych lat, kiedy książęta utracili władzę. Spędził dużo szczęśliwych godzin ślęcząc nad zakurzonymi księgami, które udostępnił mu książę Aj. W Chinach tylko wielkie rodziny posiadają pewną liczbę książek. Według Konfucjusza w książkach tych panuje przeważnie nieopisany zamęt, zapisy bowiem, biegnące z góry na dół, nie z lewa na prawo, znajdują się na bambusowych deszczułkach związanych rzemieniem przewleczonym przez dziurki w górnej części każdej deszczułki. Z czasem rzemyki przecierają się i wtedy często gmatwa się kolejność.” Konfucjusz marzył o doprowadzeniu do porządku tego, co się da, z piśmiennictwa epoki Czou. To znaczy, chciał oddzielić stare hymny przodków od pieśni dworskich i tak dalej. W sumie gigantyczne przedsięwzięcie. Nie mam pojęcia, czy żył dość długo, żeby je wykonać. Raczej w to wątpię.
Po raz ostatni widziałem go za Ołtarzami Deszczowymi. Szedł z gromadką młodych uczniów. Uśmiechnął się na mój widok. Przyłączyłem się do nich i słuchałem przez chwilę. Choć nie powiedział nic, czego bym poprzednio nie słyszał, zawsze ciekawe było obserwować, w jaki sposób przystosowuje swoją wiedzę do ludzi i sytuacji. Szczególnie nie lubił tych, którzy jak wiele indyjskich ptaków po prostu chełpliwie powtarzają, co uda im się zapamiętać. „Uczyć się, lecz nie myśleć to bezużyteczne. Lecz myśleć, a nie uczyć się to niebezpieczne.” * Z drugiej strony zupełnie nie tolerował krętaczy. Pamiętam, słuchałem kiedyś, jak pewien młodzieniec obraca przeciw Konfucjuszowi jego własne słowa. Mistrz odniósł się do jego błyskotliwości na pozór pogodnie. Lecz gdy wracaliśmy, jęknął:
– Nie znoszę takiej swady! Nie lubiłby Aten.
Myślę, Demokrycie, że nawet twój nauczyciel, Protagoras, zgodziłby się z krytycznym podejściem Konfucjusza, który uważał, że niezbędne jest poddawanie kontroli tego, czego się człowiek nauczył. Uważał też, że nauczyciel powinien umieć dawne treści objaśniać nowymi słowami. To wydaje się oczywiste. Niestety, oczywiste jest również, że niewielu nauczycieli potrafi coś więcej niż powtarzać stare maksymy. Dla Konfucjusza prawdziwą mądrością jest znać zasięg własnej niewiedzy nie mniej dokładnie, niż wiedzieć, co się wie. Wypróbuj to na twoim przyjacielu, Sokratesie, lub na tym daimonionie, z którym on lubi rozmawiać. Demokryt uważa, że odnoszę się niesprawiedliwie do Sokratesa. Jeśli tak, to dlatego że znałem wielkich i mądrych ludzi, jakich nie spotyka się już ani tu, ani teraz.
Gdy Konfucjusz i jego uczniowie doszli do brzegu rzeki, powiedziałem:
– Mistrzu, wyjeżdżam. Chciałbym się pożegnać. Konfucjusz zwrócił się do uczniów.
– Idźcie do domu, moi uczniowie. – Potem wsunął mi rękę pod ramię z zażyłością, na jaką rzadko zdobywał się nawet wobec Cy-lu. Podeszliśmy dokładnie do tego miejsca, gdzie przed trzema laty łowiliśmy razem ryby. – Mam nadzieję, że czasem pomyślisz o nas, którzy jesteśmy tutaj, kiedy sam będziesz tam. – Był zbyt grzeczny, żeby używać chińskiej nazwy: kraj barbarzyńców.
– Będę o was myślał. Często. Wiele się od ciebie nauczyłem, Mistrzu.
– Tak sądzisz? Cieszyłbym się z tego naturalnie. Ale jesteśmy tak różni od siebie.
– To samo Niebo jest nad Persją i nad Chinami. – Byłem szczery okazując mu przywiązanie.
– Lecz wyroki Nieba nie są takie same. – Starzec pokazał królicze zęby. – Dlatego ty wierzysz jeszcze w Mądrego Pana, w dzień sądu i w cały ten płomienny koniec wszechrzeczy.
– Tak. Mimo to nasza droga cnoty na ziemi jest też twoją drogą.
– Drogą Nieba. – Poprawił mnie. Staliśmy nad brzegiem rzeki. Tym razem usiadł na skale, na której ja ongiś siedziałem. Przykląkłem przy nim. – Nie łowię już ryb. Straciłem wprawę. Przeminęła z wiekiem.
– Czy wprawa przemija?
– Jak wszystko. Oprócz idei dobroci. I rytuału. Wiem, że śmiejesz się po cichu z naszych trzech tysięcy trzystu reguł. Nie, nie zaprzeczaj. Rozumiem cię. Dlatego chciałbym, żebyś i ty nas zrozumiał. Widzisz, uprzejmość bez rytuału jest nudna. Ostrożność przechodzi w bojaźliwość. Odwaga staje się niebezpieczna. Nieugiętość zmienia się w nieczułość.
– Nigdy nie śmieję się z ciebie, Mistrzu. Czasem tylko dziwię się. Ale i tak nauczyłeś mnie, jaki jest, czy powinien być, człowiek prawdziwie szlachetny. Taki właśnie jak ty.
Starzec potrząsnął głową.
– Nie. – Miał smutny głos. – Prawdziwie szlachetny jest dobry. Dzięki temu nigdy nie jest nieszczęśliwy. Jest mądry. Dzięki temu nigdy nie jest skłopotany. Jest mężny. Dzięki temu nigdy się nie boi. Wiele w moim życiu zaznałem strachu, kłopotów, niedoli. Nie jestem taki, jakim chciałbym być. I prawdę mówiąc, dlatego poniosłem porażkę.