– Mistrzu, jesteś sławnym nauczycielem…
– Przeciętny zawodnik jest sławniejszy ode mnie. Nie, nie znają mnie. Lecz nie winie za to Nieba ani nawet ludzi. – Odgarnął kosmyk siwych włosów z wypukłego czoła. – Lubię myśleć, że w Niebie ludzie wynagradzani są za to, jak żyli i do czego dążyli. Jeśli to prawda, cieszę się.
Słuchaliśmy zgiełku ptasich głosów z pobliskiego sadu i krzyków kobiet przeganiających głodne ptaki.
– Mistrzu, czy wierzysz w Niebo?
– Ziemia jest rzeczywistością. – Starzec dotknął pokrytej mchem ziemi.
– Czy Niebo to też rzeczywistość?
– Tak nas uczyli nasi przodkowie Czou, a przed tym Szangowie.
– Lecz pomijając ich nauki i rytuały, czy ty wierzysz w Niebo?
– Przed laty, kiedy po raz pierwszy byłem w C’i, słyszałem i widziałem taniec tronowy. Byłem olśniony. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, czym jest doskonałe piękno, doskonała dobroć. Potem przez trzy miesiące chodziłem oszołomiony. Nareszcie zrozumiałem, czym jest Niebo, bo na ziemi znalazłem się tak blisko ideału, tak blisko dobroci.
– Skąd bierze się ta muzyka? Kto ją stworzył? Konfucjusz złożył dłonie; skrzyżował długie kciuki.
– Jeśli powiem ci, że pochodzi z Nieba, zapytasz, kto stworzył Niebo. A ja nie dam ci odpowiedzi na to pytanie, nie trzeba bowiem wiedzieć tego, czego wiedzieć nie możemy. Z tak wielu problemami musimy uporać się tutaj. W imię Nieba stworzyliśmy pewne obrzędy, które umożliwiają nam przewyższenie samych siebie. W imię Nieba obowiązani jesteśmy przestrzegać pewnych zwyczajów, przepisów etykiety, sposobów myślenia, które prowadzą do harmonii, cnoty, dobroci. Niełatwo pojęcia te zdefiniować. Starzec zmarszczył czoło. – Jedyną wielką przeszkodą na mojej drodze, na drodze każdego człowieka, jest sprawa języka. Ważne słowa są mętne przez swą wieloznaczność lub nieokreśloność. Gdybym sprawował rządy, przede wszystkim przystąpiłbym do poprawiania nazw. – Przerwał, po czym uśmiechnął się złośliwie. – By je można było w zgodzie z prawdą używać.
– Ale te ceremoniały, Mistrzu? Co na przykład myślisz o przedstawieniu, jakie urządził Cy-lu, kiedy byłeś taki chory?
Konfucjusz spochmurniał.
– Te stroje były zdecydowanie bluźniercze.
– Mam na myśli modlitwy do Nieba i Ziemi za twego ducha, skoro ty sam w duchy nie wierzysz.
– To bardzo ciekawy problem. Jestem za rytuałem, ponieważ pociesza żyjących, świadczy o szacunku dla zmarłych, przypomina nam, że jesteśmy kontynuacją tych, którzy odeszli przed nami. Jest ich w końcu o miliony więcej niż nas i dlatego nie mogę wierzyć w duchy. Gdyby wszystkie były wokół nas, nie starczyłoby miejsca dla żywych. Natykalibyśmy się na ducha na każdym kroku.
– Przecież są ludzie, którzy widzieli duchy zmarłych. Konfucjusz obrzucił mnie z ukosa bystrym spojrzeniem, jakby nie całkiem był pewien, jak daleko może się ze mną posunąć.
– No cóż, rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy jakoby widzieli duchy zmarłych, i zawsze zadaję im to samo gorszące ich pytanie. Czy duch był nagi? Niezmiennie odpowiadają, że miał na sobie szaty, w jakich go pochowano. A wiemy wszak, że jedwab i płótno, i wełna owcza to materia nieożywiona i bezduszna. Wiemy też, że kiedy człowiek umiera, jego szaty rozkładają się tak jak jego ciało. Jakże więc duch mógł je znowu na siebie włożyć?
Nie wiedziałem, jak się do tego odnieść.
– Może duch tylko wydaje się ubrany? – spytałem z wahaniem.
– Może w ogóle tylko się wydaje? Może duch istnieje wyłącznie w umyśle przestraszonego człowieka. Zanim się urodziłeś, byłeś cząstką pierwotnej siły.
– Mniej więcej to samo głosił Zoroaster.
– Tak, pamiętam. – Powiedział to z roztargnieniem. Nigdy nie udało mi się zainteresować go Prawdą. – Po śmierci jednoczysz się na powrót z pierwotną siłą. Skoro sprzed twego urodzenia nie zachowałeś ani pamięci, ani świadomości pierwotnej siły, jak możesz po śmierci i po powrocie do niej zapamiętać cokolwiek z krótkiego okresu pobytu na ziemi?
– W Indiach wierzą, że dusza wciela się ponownie w kogoś lub w coś.
– I że tak będzie zawsze?
– Nie. Odradzasz się, aż do kresu obecnego cyklu stworzenia. Jedynym wyjątkiem jest ten, kto osiągnął oświecenie. Ten gaśnie, to znaczy przestaje się wcielać, jeszcze zanim zakończy się cykl.
– A kiedy już zgaśnie, dokąd idzie?
– Trudno to opisać. Konfucjusz uśmiechnął się.
– Nie dziwię się. Zawsze wydawało mi się oczywiste, że dusza, która ożywia ciało ludzkie, musi po śmierci wrócić do pierwotnej jedności, bo z niej się wywodzi.
– Żeby narodzić się ponownie? Czy żeby stanąć przed sądem? Konfucjusz wzruszył ramionami.
– To obojętne. Ale jedno jest pewne. Nie możesz rozniecić ognia.
który już się wypalił. Gdy płonie w tobie życie, z twego nasienia może powstać nowa istota ludzka, lecz gdy płomień zgaśnie, nikt nie przywróci cię do życia. Zmarli, drogi przyjacielu, to zimne popioły. Nie mają świadomości, lecz to nie powód, żeby pamięć o nich, o nas i o naszych potomkach nie była czczona. Rozmawialiśmy o wróżbach. Nie wierzył w nie, ale uważał, że cały rytuał i jego formy potrzebne są człowiekowi. W kwestiach dotyczących poprawy stosunków między ludźmi Konfucjusz przypominał mi ogrodnika, który wciąż przycina i oczyszcza swoje drzewa, żeby dawały lepsze owoce.
Rozmawialiśmy o państwie.
– Ja już zrezygnowałem. Jestem jak waza księcia Tana w świątyni przodków. Widziałeś ją? – Kiedy zaprzeczyłem, opowiedział mi, jak sam książę Tan ustawił wazę w świątyni w czasach zakładania księstwa Lu. – Kiedy waza jest pusta, stoi prosto i jest bardzo piękna. Lecz kiedy jest wypełniona, przechyla się na jedną stronę i cała jej zawartość wylewa się na ziemię, co nie jest piękne. Ja właśnie jestem pustą wazą. Nie wypełnia mnie władza i chwała, lecz stoję prosto.
Na koniec w cieniu starych Ołtarzy Deszczu Konfucjusz objął mnie obrzędowym – no, bo jakim? – uściskiem ojca żegnającego syna, którego nie ma już nigdy zobaczyć. Odchodząc od starca miałem oczy oślepione łzami. Właściwie nie wiem, dlaczego. Nie wierzę w to, w co on wierzył. Ale był to człowiek na wskroś dobry. Na pewno podczas wszystkich moich podróży nie spotkałem nikogo, kogo można by było z nim porównać.
KSIĘGA SIÓDMA
1
Podróż z Lu do Magadhy szlakiem jedwabnym trwała blisko rok. Przez większą jej część byłem chory. Wszyscy zresztą się pochorowali – zapadli na gorączkę tak rozpowszechnioną w tych ohydnych południowych dżunglach. Wprawdzie jedna trzecia uczestników wyprawy umarła w drodze, ale markiz z Ci uznał, że nasze straty są względnie małe.
Nie pamiętam dokładnie trasy naszej podróży. Gdybym pamiętał szczegóły, nie podałbym ich żadnemu Grekowi. We właściwym czasie napisałem sprawozdanie i przypuszczam, że moje notatki są dobrze schowane w domu ksiąg w Persepolis.
Były w ciągu tego strasznego roku momenty, kiedy wątpiłem, czy zobaczę jeszcze Suzę. Czasem nawet przestawało mnie to obchodzić. Takie bywają skutki gorączki. Człowiek woli raczej umrzeć niż opędzać się dniem i nocą od ścigających go demonów maligny. Konfucjusz uważa, że świat duchów nie istnieje. Jeśli to prawda, to kim i czym są owe zmory z koszmarów, które nawiedzają nas w malignie? Są dla nas wtedy rzeczywiste; co dowodzi, że s ą rzeczywiste. Demokryt kwestionuje moją logikę. Ale ty nigdy nie chorowałeś, a już na pewno nie ścigały cię upiory.
Moja rola w wyprawie nie przedstawiała się całkiem jasno. Chociaż byłem gościem honorowym w Lu i zięciem króla Magadhy, pozostawałem też czymś w rodzaju niewolnika. Markiz z CM odnosił się do mnie dość przyzwoicie; mimo to czułem, że nie uważa mnie za nic więcej niż ułatwienie w podróży; ułatwienie którego w razie potrzeby bez trudu można się wyrzec.