Выбрать главу

Kiedy dotarliśmy do Ćampy, portu na Gangesie, poprosiłem markiza, by pozwolił mi ruszyć naprzód do stolicy. Z początku odmówił. Miałem jednak szczęście. Wicekról Ćampy zetknął się ze mną niegdyś na dworze i teraz przyjął mnie z takimi honorami, że markiz w żaden sposób nie mógł już traktować mnie jak jeńca w kraju, który ostatecznie był moim krajem. Uzgodniłem z markizem, że miejscem naszego spotkania będzie Radźagryha. Po czym wyjechałem z Ćampy z oddziałem z Magadhy. Rzecz jasna, nie zamierzałem jechać do Radźagryhy. Po pierwsze, nie miałem wielkiej ochoty zetknąć się znowu z moim teściem. Po drugie, chciałem zobaczyć moją żonę i synów w Śrawasti. W odległości ponad trzydziestu mil na zachód od Ćampy rozstałem się z wojskową eskortą. Oni ruszyli dalej do Radźagryhy, podczas gdy ja przyłączyłem się do innego oddziału. Pełnił on straż na granicy republik i oficer dowodzący był nadzwyczaj zadowolony, że towarzyszy zięciowi króla; prawdę mówiąc, bał się mnie. Niebawem miałem zrozumieć, dlaczego.

Wprawdzie już w Chinach docierały do nas opowieści o okrucieństwie Adźataśatru, lecz raczej nie brałem ich dosłownie. Wiedziałem naturalnie, że jest bezlitosny. Jak krab, pożarł własnego ojca. W dolinie Gangesu jednak była to raczej reguła niż wyjątek. W każdym razie nie sądziłem, że okrucieństwo sprawia mu przyjemność. Ale się myliłem.

Od razu zdumiały mnie rozmiary zniszczeń, jakie ujrzałem na terenie tego, co niegdyś stanowiło dumną i zasobną federację republik. Kiedy jechaliśmy przez podbite ziemie na północ, kraina wyglądała tak, jakby sama ziemia skazana została na śmierć. Nic nie rosło tam, gdzie ongiś ciągnęły się pola prosa, sady, pastwiska.

Wjechaliśmy na teren usłany poczerniałymi od ognia cegłami i dowódca powiedział:

– Tu leżało miasto Waiśali.

Zniszczenie było kompletne. Psy, koty, drapieżne ptaki, węże, skorpiony i jaszczurki wzięły w posiadanie ruiny kwitnącego jeszcze dziesięć lat temu miasta, gdzie pokazywano mi salę zgromadzeń i miejsce urodzenia Mahawiry zamienione w świątynię.

– Król naturalnie zamierza je odbudować. – Dowódca kopnął kupkę kości.

– Pewien jestem, że gdy to nastąpi, nowe miasto będzie mogło się równać z samą Radźagryha – odrzekłem prawomyślnie. Choć przezornie starałem się wydawać jedynie lojalnym zięciem władcy, który uchodził w Indiach za największego monarchę wszechczasów, zdarzało się, że nie mogłem przemóc ciekawości. – Czy trafiono tu na duży opór? Musiano naprawdę zrównać z ziemią całe miasto?

– O tak, książę. Byłem tu. Brałem udział w bitwie, która trwała osiem dni. Walki toczyły się głównie tam. – Wskazał ręką na zachód, gdzie rząd palm wyznaczał brzeg wyschniętej rzeki. – Wyparliśmy ich znad rzeki. Próbowali schronić się w mieście, ale zatrzymaliśmy ich pod murami. Sam król poprowadził atak na główną bramę. Sam król podpalił pierwszy budynek. Sam król poderżnął gardło dowódcy wojsk republik. Sam król zabarwił na czerwono wody Gangesu. – Kapitan śpiewał teraz raczej, niż mówił. Zwycięstwa Adźataśatru już dzisiaj opiewano wierszem, ażeby przyszłe pokolenia mogły opiewać chwałę króla i jego żądzę krwi.

Dwanaście tysięcy ludzi z wojska republik wbito na pale po obu stronach drogi wiodącej z Waiśali do Śrawasti. Ponieważ rozstrzygająca bitwa rozegrała się w suchej porze roku, gorące słońce zmumifikowało ciała. W rezultacie martwi wyglądali jak żywi z ustami szeroko otwartymi, jakby łapali powietrze lub krzyczeli; śmierć na pewno powoli docierała na szczyt drewnianych pali. Trochę zdziwiło mnie, że każdego z nich starannie wykastrowano – Indusi mają wstręt do tego rodzaju praktyk. Potem, w Śrawasti, widziałem wystawione na sprzedaż liczne znakomicie zasuszone worki mosznowe; co najmniej przez jeden sezon były bardzo modne jako sakiewki na pieniądze. Panie nosiły je przytroczone do pasków okazując swój patriotyzm.

Objechaliśmy wzdłuż granicy to, co pozostało z republiki Lićchawich. Chociaż stolica została zburzona, kraj jeszcze walczył.

– To niegodziwi ludzie – powiedział mój kapitan. – Król jest bardzo zły na nich, że się nie poddają.

– Nie dziwię mu się. Módlmy się, żeby ich ukarał, i to szybko.

– O, tak, książę. Nienawidzimy ich, nienawidzimy! – Lecz w głosie młodzieńca nie wyczuwało się nienawiści. Był tak samo ofiarą krwiożerczości Adźataśatru jak ciągnące się bez końca rzędy brunatnych, poskręcanych martwych ciał na prawo i na lewo od nas.

Kiedy jechaliśmy północną drogą, nadleciał sęp i przysiadł na ramieniu zmumifikowanego trupa. Z ludzką niemal ciekawością, delikatnie wręcz, zajrzał w pusty już oczodół i dziobnął na próbę; nie znalazłszy oka, odleciał. Spóźnił się na ucztę.

W piękny, chłodny, bezchmurny dzień jesienny wjechałem do Śrawasti. Na szczęście Adźataśatru oszczędził stolicę Kosali. Kiedy opuszczałem Śrawasti, miałem dwadzieścia siedem czy osiem lat. Teraz miałem lat czterdzieści i twarz tak spieczoną przez słońce i osmaganą przez wiatr, że wyglądała jak maska z tekowego drewna. Co gorsza, włosy otaczające maskę całkiem już zbielały. A co najgorsze, właściciel maski nie był już młody.

Dom księcia Dżety stojący nad rzeką wydawał się niezmieniony. Zapukałem do głównej bramy. Służący wyjrzał nieufnie przez małe okienko w drzwiach. Roześmiał się, kiedy powiedziałem, kim jestem. Zagroziłem mu powołując się na Adźataśatru, i zniknął. Parę chwil później brama otworzyła się i powitał mnie pełen szacunku ochmistrz. Choć mnie nie znał, oświadczył, że wie wszystko o człowieku z zachodu, który spłodził dwóch synów Ambaliki. Dzięki temu dowiedziałem się, że moja żona i moi synowie żyją. Co do księcia Dźety…

Mój stary przyjaciel znajdował się w wewnętrznym ogrodzie. Był istotnie moim starym przyjacielem. Nie poznałbym w tym wychudzonym starcu energicznego mężczyzny, którego znałem i podziwiałem.

– Chodź bliżej – poprosił. Nie poruszył się, żeby mnie przywitać, więc zbliżyłem się do łoża, na którym spoczywał. Dopiero objąwszy go uzmysłowiłem sobie, że od karku w dół jest sparaliżowany.

– To stało się zeszłego roku. – Zdawał się usprawiedliwiać. – Wolałbym szybko zejść ze świata, niestety zdecydowano, że mam umierać stopniowo. Najwidoczniej moje ostatnie wcielenie było szczęśliwe. Ale nie wolno mi się skarżyć. Udało mi się żyć dość długo, żeby cię znowu zobaczyć.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, podeszła do nas tęga kobieta w średnim wieku, a z nią dwaj poważni, niebieskoocy chłopcy. Poznałem Ambalikę, dopiero kiedy się odezwała.

– Spójrz na siebie! – Natychmiast przeszła do ataku. – Jesteś stary! Och, mój biedny mężu i panie.

Uściskaliśmy się. Nie powiedziałbym, że nasze spotkanie szczególnie przypominało powitanie Odysa z Penelopą. Ale też nie miałem tu żadnych zalotników do zgładzenia – w każdym razie nikogo nie dostrzegłem.

Mój starszy syn był już mężczyzną; młodszy stał na progu dojrzałości. W gorącym słońcu doliny Gangesu wszystko dojrzewa szybko, jakby w obawie, że nie starczy czasu na rozmnażanie się.

Chłopcy przyglądali mi się ze zdumieniem. Ja przyglądałem się im. Połączenie niebieskich oczu ludzi północy z ciemną cerą południowców jest zaskakujące; obaj byli bardzo ładni.

– Ja też myślę, że są śliczni – powiedziała Ambalika, kiedy młodzieńcy zostali odesłani. – Wszyscy tu oczywiście uważają ich za demony z powodu tych niebieskich oczu. Mają niekończące się problemy. Ale jak dorosną… – Ambalika umilkła. Patrzyliśmy na siebie ponad kruchym ciałem księcia Dźety. Jak dawniej urzekał mnie jej czar. Nie znałem innej kobiety, której towarzystwo sprawiałoby mi aż taką przyjemność. Rozmawiało się z nią jak z mężczyzną, lecz nie z mężem stanu, jak w przypadku królowej Atossy. Jeśli chodzi o jej wygląd… no cóż, słońce Indii zrobiło swoje. Była zdecydowanie przejrzała. Miała bezkształtne ciało i kilka podbródków. Tylko oczy pozostały niezmienione; błyszczały dokładnie tak jak owej nocy, gdy razem spoglądaliśmy na północną gwiazdę.