Выбрать главу

– Co to znaczy władca całego świata?

– Król ogarnia wzrokiem zachód. Król ogarnia wzrokiem wschód. – Najwyraźniej cytował jakiś tekst pałacowy.

– Myślisz, że ma jakieś zamiary w stosunku do kraju twojego ojca?

Chłopiec skinął głową.

– Pewnego dnia cały świat będzie należał do niego, bo dotychczas nie istniał nikt taki jak on. Nigdy nie było pana całych Indii.

– Całych Indii? A co z państwem Lićchawich? Z królestwem Awanti? I z naszą prowincją w Indiach? A co z południem?

Chłopiec wzruszył ramionami.

– To są drobiazgi. Kiedy Adźataśatru wjechał na ten plac, byłem jeszcze dzieckiem, ale dobrze to pamiętam, wyglądał jak słońce. I ludzie witali go tak właśnie, jak słońce po długim deszczu.

Nie poddałem mu myśli, że być może przerażał ich nowy władca podobny do bezlitosnego słońca, które wysusza pola i wszystko obraca w pustynię.

– Król cię lubi?

– O tak. Cieszę się jego łaskami. – Chłopiec osiągnął już wzrost wojownika, którym niebawem miał zostać. Chociaż odziedziczył moje oczy, także oczy trackiej czarownicy Lais, był mi całkowicie obcy. Lecz wiedziałem już, że jest ambitny i energiczny. I że da sobie radę na dworze Magadhy. Bez żadnej wątpliwości. • – Chciałbyś zobaczyć Persję? – spytałem. Miał bardzo białe zęby i czarujący uśmiech.

– O tak! Matka tyle mi mówiła o Suzie, o Babilonie i o Wielkim Królu. Stary Karaka, kiedy do nas przychodzi, też zawsze opowiada różne historie.

– Pojechałbyś tam ze mną? – Nie śmiałem spojrzeć na niego. W kraju ciemnych ludzi jest coś osobliwego w dwóch parach niebieskich oczu patrzących na siebie jak w lustrze, tyle że jedno z luster obramione jest ciemnością.

– Muszę skończyć szkołę, ojcze. – Oczekiwałem tej odpowiedzi. – Potem pojadę na dalszą naukę do Takszaśili. Nie mam wcale ochoty, ale dziadek kazał mi studiować języki. Muszę być posłuszny.

– Może posłużyć się tobą jako posłem, takim jak ja.

– Przypadłby mi podwójny zaszczyt. – Chłopiec miał maniery dworaka.

Mój młodszy syn był marzycielski i nieśmiały. Gdy w końcu zdołałem skłonić go do rozmowy, chciał słuchać opowieści o smokach i syrenach. Wymyślałem najbardziej fantastyczne historie, żeby go zabawić. Interesował się także Buddą. Być może po swoim pradziadku odziedziczył umysł, dla którego zaświaty są sprawą całkiem naturalną. W każdym razie żaden z moich synów nie chciał opuścić Indii. Nie zaskoczyło mnie to, ale czułem się głęboko zawiedziony.

W dzień przed wyruszeniem mojej karawany do Takszaśili siedziałem koło lektyki księcia Dżety na dachu domu nad rzeką.

– Wkrótce umrę – powiedział obracając ku mnie głowę. – Dlatego tak się cieszę, że jeszcze udało mi się ciebie zobaczyć.

– Dlaczego? I tak po śmierci o mnie zapomnisz. – Ponieważ książę Dźeta lubił naśmiewać się ze śmierci, starałem się, najlepiej jak umiałem, żartować na ten temat – zadanie nie najłatwiejsze. Nadal nie przywykłem do myśli, że opuszczę to niewątpliwie już marne ciało, by pójść na długi spacer, o co modlę się do Mądrego Pana, aż na kraniec mostu Czinwat.

– Tak, ale kto wie, czy rozmowa z tobą u schyłku życia nie zmieni gruntownie mojego przeznaczenia. Dzięki tobie mogę znaleźć się bliżej końca w następnym wcieleniu.

– Zdaje mi się, że jesteś zaledwie o krok od nirwany.

– Więcej niż o krok, niestety. Nie uniknę cierpienia. Moje następne wcielenie może być nawet gorsze niż to. – Obrzucił wzrokiem swoje sparaliżowane ciało.

– Rodzimy się tylko raz. Według naszej wiary – dodałem grzecznie. Książę się uśmiechnął.

– Przebacz mi proszę, ale to, w co wy wierzycie, nie ma sensu. Nie można sobie wyobrazić boga, który tworzy nieśmiertelną duszę, pozwala jej raz przyoblec się w ciało, bawi się nią, po czym stawia ją pod sąd i skazuje albo na wieczne męki, albo na wieczną szczęśliwość.

– Wcale nie wieczną. Wobec wieczności wszystko dzieje się tylko raz.

– Nie jestem pewien, czy w pełni pojmuję waszą ideę wieczności.

– A któż jest pewien? – Zmieniłem temat; zacząłem mówić o swoich synach. – Miałem nadzieję, że zechcą ze mną wrócić. I oni, i Ambalika.

Książę Dźeta potrząsnął głową.

– To nierealne. Czuliby się tam równie obco, jak ty tutaj. Poza tym… – Przerwał. Ujrzał coś po drugiej stronie rzeki. Spojrzałem w tym kierunku. Równinę między górami a rzeką pokryły jakby kłęby kurzawy. A przecież dzień był bezwietrzny.

– Cóż to jest? – zawołałem. – Miraż?

– Nie. – Książę Dźeta zmarszczył czoło. – To król.

W gorących promieniach słońca przeszył mnie zimny dreszcz.

– Myślałem, że jest na granicy państwa Lićchawich.

– Był. Teraz jest tutaj.

– Powinienem chyba wyjechać, zanim się tu zjawi.

– Za późno, zechce cię zobaczyć – rzekł książę.

– Skoro nie wie, że tu jestem, mógłbym…

– Wie, że tu jesteś. Wie wszystko.

Nazajutrz o świcie rozkazano mi stawić się za rzeką u króla. Pożegnałem się z Ambalika, jakbym nie miał jej już zobaczyć. Uspokajała mnie.

– Jesteś jego zięciem. Ojcem jego ulubionych wnuków. Nie masz się czego obawiać.

Nawet kiedy to mówiła, odnosiłem wrażenie, że żegna się ze mną na zawsze.

Nic na świecie nie da się porównać z wojskiem indyjskim. Po pierwsze nie jest to armia, lecz miasto. Wyobraź sobie miasto namiotów, w którym przebywa dwieście do trzystu tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci, słoni, wielbłądów, koni, wołów, sunących powoli przez zakurzony krajobraz, a będziesz miał z grubsza pojęcie, jak to wygląda, kiedy król indyjskiego państwa rusza na wojnę. Grecy gorszą się, że Wielki Król rusza na wojnę ze swymi kobietami, meblami i z wodą z rzeki Choaspes w manierkach; ba, że nawet Nieśmiertelnym wolno zabierać kobiety i niewolników. Lecz kiedy nadchodzi czas walki, Persowie trzymają służbę i bagaże daleko na tyłach. Inaczej w Indiach. Miasto króla po prostu pochłania przeciwnika. Najpierw słonie atakują wrogie wojska. Jeśli nieprzyjaciel nie ma słoni, bitwa się w tym momencie kończy. Jeśli nieprzyjaciel stawia opór, przystępują do akcji kopijnicy i łucznicy. Tymczasem targowiska, warsztaty, gospody, arsenały zalewają tereny wroga, który po prostu niknie pod masą ludzi i rzeczy, jakimi go zarzucono.

Gdy walczą ze sobą dwie równie silne armie, ostateczne zwycięstwo przypada tej, której żołnierze zdołają zabić wodza nieprzyjacielskich wojsk. Jeśli żaden z wodzów nie zginie, dochodzi do niekończących się utarczek między dwoma beznadziejnie ze sobą splątanymi miastami. Krążą opowieści o armiach królewskich, które tak się pomieszały, że obie strony musiały poprosić o rozejm, by zaprowadzić jaki taki ład.

Trzeba było godziny, aby mój woźnica dotarł od pierwszego posterunku za rzeką do środka obozowiska, gdzie rozbito złoty namiot Adźataśatru. Miałem wrażenie, że znajduję się raczej na rozległym jarmarku niż w obozie wojskowym. Niesłychanie powoli jechaliśmy przez targowiska, mijając arsenały i rzeźnie, do wewnętrznego miasta, gdzie stały namioty króla i dworu.

Tutaj woźnica zatrzymał się i wysiadłem z wozu. Marszałek dworu zaprowadził mnie do pobliskiego namiotu, gdzie niewolnik podał mi srebrną misę z wodą różaną. Zgodnie z rytuałem umyłem w niej twarz i ręce; potem drugi niewolnik wytarł mi je płóciennym ręcznikiem. Odnosili się do mnie z szacunkiem, ale milczeli. Po ablucjach pozostawiono mnie samego. Choć czas mijał z wolna, wyobraźnia pracowała szybko. Nie wątpiłem, że zostanę stracony, nie było więc takiego rodzaju egzekucji, jakiego nie wyobrażałbym sobie w każdym ohydnym szczególe. Właśnie myślałem o powolnym uduszeniu – a niczego się tak nie bałem – kiedy w otworze namiotu pojawił się Warszakara. Zareagowałem na to mniej więcej jak pływak, który zdał sobie sprawę, że to, co uważał za pływający pień drzewa, w rzeczywistości jest krokodylem. Minister rozwiał jednak moje obawy.