– Prawie się nie zmieniłeś – powiedział, kiedy wymieniliśmy uściski.
– Ty zupełnie nie. – Warszakara istotnie zupełnie się nie zmienił. Wyglądał jak wówczas, przed tyloma laty, gdy poznaliśmy się w Benaresie. Wytrawny mistrz w sztuce zdrady z absolutną swobodą przeszedł ze służby u zamordowanego ojca na służbę u syna-mordercy. Jego bokobrody były teraz jaskrawo czerwone, jak gdyby w zastępstwie niegdyś czerwonych zębów.
Rozmawialiśmy o Chinach. Rzucał się łapczywie na każdy strzęp informacji; na szczęście dysponowałem więcej niż strzępami, żeby nakarmić jego żarłoczność.
– Musisz napisać dla mnie sprawozdanie – oświadczył w końcu. – Bardzo nas interesuje ponowne otwarcie jedwabnego szlaku. Jak powiedzieliśmy twojemu towarzyszowi, który, nawiasem mówiąc, jest jeszcze w Ćampie.
Nie zdziwiło mnie, że wdał się już w pertraktacje z markizem z Ci. Zastanawiałem się z niepokojem, co mój chiński kolega miał o mnie do powiedzenia. Porzuciłem go przecież. Ale Warszakara nic już nie dodał na ten temat.
Zagrzmiało wokół nas: bębny zwiastowały, że zbliża się Adźataśatru. Wyszliśmy z namiotu i patrzyłem nie bez lęku na coś, co musiało być chyba największym słoniem świata, białym słoniem kroczącym w naszą stronę jak powoli sunąca pokryta klejnotami góra. Na jego grzbiecie wznosił się pawilon ze srebra wysadzany diamentami. W jego roziskrzonej głębi widać było wielką lśniącą złotem postać. •
– Adźataśatru! – Zewsząd rozlegały się okrzyki ku czci króla. Wrzeszcząc ludzie obrzucali go błogosławieństwami. Muzykanci okropnie hałasowali. Petenci padali twarzą w pył.
Kiedy słoń się zatrzymał, przystawiono do jego boku drabinę. Dwaj zawodowi akrobaci wbiegli na jej szczyt. Postawili króla na nogi i pomogli mu z wolna zejść.
Adźataśatru był teraz najtłustszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem, tak ciężkim, że nogi nie mogły utrzymać ciężaru rozdętego ciała. W rezultacie albo szedł z ramionami na barkach dwóch akrobatów, tak jak w tej chwili, albo wspierał się na parze grubych lasek z kości słoniowej. Kiedy tak sunął wolno naprzód, z głową, szyją i ramionami stanowiącymi jeden wał tłuszczu, wyglądał jak potworny złoty pająk.
Podczas gdy Adźataśatru zbliżał się, stałem ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Miałem nadzieję, że zatrzyma się i wykona jakiś gest, ale minął mnie bez słowa. Nie mogłem oderwać oczu od szkarłatnego dywanu. Tak samo jak Wielki Król Adźataśatru nigdy nie stawiał stopy na gołej ziemi.
Po kilku godzinach przyszedł do mnie uśmiechnięty przymilnie Warszakara. Nie wiem, dlaczego brak mi było jego dawnych krwistoczerwonych kłów; zastanawiałem się, czy musiał zrezygnować z żucia betelu; ostatnio ktoś, kto zna się na tych sprawach, powiedział mi, że można trzymać prymkę betelu między wnętrzem policzka a bezzębnymi dziąsłami i też mieć urojenia.
Warszakara powiódł mnie przed królewskie oblicze. Adźataśatru leżał rozwalony na olbrzymim łożu, otoczony tysiącem pokrytych jedwabiem poduszek. W zasięgu jego ręki stało kilkanaście stolików zastawionych potrawami i dzbanami wina; również w zasięgu ręki znajdowało się kilkanaścioro bardzo ładnych dziewcząt i chłopców, jeszcze przed okresem dojrzewania. Seksualne gusty mojego teścia nie uległy z wiekiem zmianie. Bo też stwierdziłem, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, choć zapach z czasem staje się nieprzyjemny.
Ośmio- czy dziewięcioletni chłopczyk delikatnie ocierał twarz króla płóciennym ręcznikiem. Skóra Adźataśatru świeciła się od potu. Nie miał sił przejść przez pokój. Choć najprawdopodobniej dni jego były już policzone, jego twarz wcale się nie postarzała. Chyba z powodu tuszy mój teść wyglądał o wiele młodziej ode mnie. Zauważyłem, że w krajach o gorącym klimacie, gdzie ludzie dojrzewają wcześniej i szybko więdną mężczyźni i kobiety umyślnie obrastają w sadło, żeby zachować może nie tyle urodę młodości, ile dziecięcy urok.
Adźataśatru promieniał.
– Najdroższy! – Zwróciwszy do mnie swoją ogromną twarz niemowlęcia przyglądał mi się łapczywie, jak gdybym był czymś, co ma włożyć w usta. Po czym rozłożył szeroko ramiona, z których spowite w jedwab zwały tłuszczu zwisały jak materacyki na łóżkach w Sardes. – Podejdź bliżej!
Podszedłem. Gdy pochyliłem się, by ucałować bliższą dłoń króla, potknąłem się i upadłem. Dzieci zachichotały. Przeraziłem się. W Suzie – na każdym zresztą dworze – za takie uchybienie wobec monarchy z miejsca skazano by mnie na śmierć. Wybaczono mi jednak.
Król chwycił mnie pod ramiona i pół uniósł, pół wciągnął na łoże, jak lalkę. Tłuste ramiona, jak widać, nie osłabły jeszcze. Kiedy padłem na szerokie piersi, zionące setką skłóconych z sobą aromatów, uszminkowane wargi pokryły pocałunkami moją twarz w taki sam łapczywy sposób, w jaki dziecko obsypuje pieszczotami lalkę, którą za chwilę zepsuje.
– Kochany mój! Bez ciebie życie było ciężarem, nic nas nie cieszyło! Ileż to razy zasypialiśmy wśród płaczu, zdziwieni, że nasz najdroższy, najukochańszy zięć nas opuścił. Och, niegrzeczny, niegrzeczny!
Mówiąc to Adźataśatru podniósł mnie i upuścił. Upadłem w stertę poduszek. Czułem się jak krucha czarka obok słonia. Nie znałem przepisów etykiety, które uwzględniałyby taką sytuację. Leżąc przy niewątpliwie najgrubszym królu świata, starałem się w miarę możności okazywać mu szacunek i cześć.
– Kochany Dariusz! – Muszę nadmienić, że uparcie w ciągu naszej rozmowy nazywał mnie Dariuszem. Nie poprawiałem go rzecz jasna. Jak wielu absolutnych władców nie miał zbyt dobrej pamięci do imion. W Persji Wielki. Król nigdy nie ukazuje się publicznie bez marszałka dworu, który szepce mu w ucho imiona podchodzących ludzi. – Jakże moje biedne dziecko łaknęło twojego widoku! Jak głodne było nowin od ciebie! Jak spragnione wiadomości z miejsca twojego pobytu! – Słowa dobierane przez Adźataśatru wskazywały, o co mu chodzi. Dzieci zaczęły na wyrywki podsuwać mu jadło i napoje. Był to jedyny ze znanych mi ludzi, który potrafił mówić wyraźnie z pełnymi ustami. Ale też rzadko robił przerwy zarówno w mówieniu, jak w jedzeniu.
Gdy w końcu dopuścił mnie do głosu, opowiedziałem mu o wielu nieudanych próbach dostania się do Magadhy. Przez cały czas Adźataśatru płukał hałaśliwie winem gardło. Opowieści o mojej niewoli w Chinach słuchał uważnie. Między zwałami sadła jego ciemne oczy były równie bystre jak dawniej. Kiedy skończyłem monolog – przerywany w regularnych odstępach czasu jego okrzykami zachwytu, zdumienia, czułości – Adźataśatru wychylił do dna kubek wina i rzekł:
– Opiszesz szlak jedwabny Warszakarze.
– Tak, królu.
– Szczegółowo.
– Tak, królu.
– Zrobisz mapę.
– Z radością.
– Jesteś moim pieszczoszkiem, prawda? – Przytulił mnie. – Pokażesz mi drogę do Chin, dobrze?
– Ty, królu, wyruszysz do Chin?
– Czemu nie? Przyszły rok będzie bardzo, bardzo nudny. Nieznośni Lićchawi zostaną pokonani i Pradjota… Pamiętasz króla Awanti? Okazał się niegodziwy. Ale myślę, że wystarczy nam miesiąc czy dwa, żeby zdobyć Awanti. Zostaniesz tu. Zobaczysz, jaką im dam nauczkę. Zabawi cię to. Obiecuję. Jestem bardzo, bardzo dobrym nauczycielem.
– Wiem, królu. Widziałem ruiny Waiśali.