– Na to pytanie – odezwał się w końcu – nie ma odpowiedzi.
– Może wobec tego ludzie Wschodu słusznie uważają, że nie ma odpowiedzi na pytanie dotyczące stworzenia świata? – W istocie teraz już znam tę odpowiedź, ale w owym czasie byłem jeszcze ciemny. Wyruszałem dopiero na poszukiwania, do których smutnego końca Cyrus już dotarł. Smutnego, ponieważ to najważniejsze ze wszystkich pytań pozostało – dla niego – bez odpowiedzi.
Starzec siedział przez chwilę z zamkniętymi oczami i gwizdał; palcami bladej dłoni mocno skręcał kosmyk brody, co zawsze świadczyło że jest głęboko pogrążony w myślach.
– Mylą się – rzekł wreszcie. – Wszystko, czego jesteśmy świadomi, gdzieś się zaczyna i gdzieś się kończy. Jak linia nakreślona w piasku. Jak… kawałek sznura. Jak życie ludzkie. Ci na wschodzie usiłują połączyć końce linii. Zrobić koło. Bez początku. Bez końca. Ale zapytaj ich, kto nakreślił koło. Nie mają odpowiedzi. Wzruszają ramionami. Mówią: Ono istnieje. Myślą, że krążą w kółko. l że zawsze będą krążyli. Bez kresu! Bez nadziei! – Ostatnie słowo wykrzyknął; wstrząsnął nim dreszcz na samą myśl o bezkresnym trwaniu. – My widzimy ściśle określony początek. Ściśle określony koniec. Widzimy i dobro, i zło jako dwie nieodzowne, przeciwne sobie zasady. Dobro jest nagradzane po śmierci, zło zaś karane. Jedność może zostać osiągnięta dopiero na końcu końców.
– Który jest początkiem… czego?
– Doskonałości. Boskości. Stanu, jakiego nie znamy.
– Ale w tej koncepcji jest skaza. Zoroaster nie wie, dla jakiego celu stworzony został Mądry Pan.
– Niemniej został stworzony. Jest. Będzie. Jednakże… – Starzec szeroko otworzył ślepe oczy. – Czegoś tu brak. Czego nie znalazłem nigdzie na tej ziemi w ciągu długich lat mojego życia. – W ten sposób Cyrus sam przyznał, że jego poszukiwania skończyły się niepowodzeniem. Lecz tak szczegółowo opisując swoją porażkę, pomógł mi zrozumieć to, czego sam pojąć nie zdołał – umożliwił mi zrozumienie natury wszechświata.
Nie wiem dokładnie, do jakiego stopnia starzec wierzył w prymitywną teologię swego dziadka. Bóg, który stworzyłby świat po to, by go dręczyć, musiałby, jak z tego wynika, być absolutnie zły. Innymi słowy, Mądry Pan wcale nie stworzył Areimaniosa. Mądry Pan jest Areimaniosem. To jasne, jeśli wyciągnąć ostateczne wnioski z logiki, tak to nazwijmy, przekazu Zoroastra.
Na dobro Cyrusa Spitamy trzeba przypisać, że był głęboko przejęty tym, co usłyszał na Wschodzie. Chociaż nadal występował jako zwolennik dualizmu, zdarzało mu się, w chwilach zwątpienia, zachowywać tak, jakby myślał, że ostatecznie krąg może jest lepszym symbolem naszej kondycji niż prosta linia, która ma początek i koniec.
W gruncie rzeczy nie ma ani prostej linii, ani kręgu. Lecz, by zrozumieć naturę rzeczy, człowiek musi przekroczyć granice obecnej dziecięcej fazy ludzkiej egzystencji. Trzeba porzucić bogów i demony wraz z wyobrażeniami dobra i zła, które mają może znaczenie w codziennym życiu, ale nie znaczą nic dla materialnej jedności cząstek materii, która jest tworzywem wszystkich rzeczy i czyni z nich jedność. Materia jest wszystkim. Wszystko jest materią.
5
Uczestniczyłem w uroczystościach koronacyjnych Artakserksesa. Choć przywrócono mi łaskawie godność Przyjaciela Króla, nie usiłowałem z tego korzystać. Młodzi władcy nie lubią pozostałości po poprzednim panowaniu, byłem więc gotów usunąć się do mych włości na południe od Halikarnasu. Moja działalność publiczna dobiegła końca. Tak w każdym razie przypuszczałem.
Tuż przed mym wyjazdem z Persepolis wezwał mnie Wielki Król. Przestraszyłem się naturalnie. Kto przeciw mnie naintrygował? Takie pytanie stawia sobie zawsze człowiek, kiedy woźny podnosi urzędową laskę i recytuje:
– Pan wzywa swego niewolnika. Pójdź ze mną.
Artakserkses siedział w pałacu zimowym w małej kancelarii. Nie pamiętam, dlaczego nie zamieszkał w nowym pałacu Kserksesa. Przypuszczam, że jak prawie wszystkie budowle jeszcze go nie wykończono.
W wieku osiemnastu lat Artakserkses był przystojnym, choć wątłym młodzieńcem. Ponieważ dopiero zaczęła mu się sypać broda, jego twarz miała wygląd nieco dziewczęcy. W dzieciństwie przeszedł chorobę, która dotknęła jego lewe ramię i nogę. W rezultacie prawą rękę ma znacznie dłuższą niż lewą. Stąd kiedy mówiąc o tym Wielkim Królu nie chcemy wymieniać jego imienia, nazywamy go Długorękim.
Na prawo od krzesła Wielkiego Króla stał nowy dowódca gwardii, Roksanes, groźna postać, jeden z tych, którzy wyróżnili się w wojnach greckich. Po lewej stronie urodziwy lekarz, Apollonides: cieszył się wielkimi łaskami, ocalił bowiem ostatnio życie Wielkiemu Królowi, wyleczywszy go z długotrwałej gorączki.
Jak zwykle Artakserkses był dla mnie uprzejmy i jak zwykle w jego obecności czułem się speszony, widząc oczy Kserksesa osadzone teraz w całkiem odmiennej twarzy. Jak gdyby mój najdroższy przyjaciel spoglądał na mnie spoza twarzy swego syna.
– Potrzebujemy cię, Przyjacielu Króla. – Głos chłopca brzmiał jeszcze słabo po chorobie.
Wyraziłem gotowość oddania życia dla nowego pana. Artakserkses przystąpił od razu do rzeczy.
– Wdowa po Artabanosie to Greczynka. Dlatego Artabanos dał u siebie schronienie greckiemu banicie. Byłeś bliski mojemu ojcu, Wielkiemu Królowi, i jesteś także w połowie Grekiem, chcę więc, żebyś przetłumaczył mi to, co ten człowiek ma do powiedzenia, a potem wydasz o nim opinię.
Po czym Artakserkses dłonią krótszej, lewej ręki klasnął w dłoń dłuższej ręki, prawej. Cedrowe drzwi rozwarły się i dwaj woźni wprowadzili przed oblicze króla niskiego, krępego mężczyznę. Przez długą chwilę wbrew protokółowi ów człowiek i Wielki Król spoglądali na siebie. Wreszcie powoli mężczyzna przykląkł i równie powoli złożył głęboki ukłon.
– Kim jesteś, Greku? – spytał Artakserkses. Z podłogi dobiegła odpowiedź.
– Jestem Temistokles, syn Neoklesa. Jestem tym ateńskim wodzem, który zniszczył flotę Wielkiego Króla Kserksesa.
Artakserkses spojrzał na mnie. Nieco drżącym głosem przetłumaczyłem te zdumiewające słowa. Lecz ku mojemu zaskoczeniu Artakserkses się uśmiechnął.
– Powiedz mu, żeby wstał. Nie co dzień zdarza nam się przyjmować tak sławnego wroga.
Temistokles podniósł się z klęczek. Gęste siwe włosy zarastały mu czoło, kończąc się o trzy palce nad prostymi, ciemnymi brwiami ocieniającymi czarne, błyszczące, czujne oczy. Najwyraźniej nie lękał się Wielkiego Króla ani nikogo innego. Lecz był taktowny, bystry, przewidujący.
– Dlaczego Artabanos nie przedstawił cię mojemu ojcu?
– Bał się, panie.
– Ale ty się nie boisz? Temistokles potrząsnął głową.
– Nie mam powodu do obaw. Dwa razy dobrze przysłużyłem się twemu ojcu.
– Mój ojciec nie uważał utraty jednej trzeciej swojej floty pod Salaminą za najlepszą przysługę. – Artakserkses wyglądał na rozbawionego.
– Nie, panie. Lecz tuż przed bitwą przesłałem wiadomość Wielkiemu Królowi. Uprzedziłem go, że flota grecka szykuje się do ucieczki i że teraz powinien uderzyć.
– Uderzył. I nic nie wskórał.
– Uderzył, panie, i wygrałby bitwę, gdyby nie zdrada fenickich kapitanów.
Była to jednocześnie prawda i nieprawda. Ma się rozumieć, nie zamierzałem przekraczać swoich skromnych uprawnień tłumacza. Artakserkses wysłuchał uważnie mojego dosłownego przekładu, po czym skinął głową.
– Jaką jeszcze przysługę wyświadczyłeś memu ojcu?