– Demokedes byłby oburzony – powiedział Kserkses. – Uważa medycynę za sztukę.
– To raczej gusła. – Mardonios zrobił gest odganiający złe duchy.
U podnóża szerokich schodów prowadzących na szczyt Domu Podstawy Nieba i Ziemi zostaliśmy powitani przez głównego kapłana Bel-Marduka. Wyraźnie skwaszony starzec nie przejął się widokiem perskich książąt. Wielcy Królowie przychodzą i odchodzą; kapłani Bel-Marduka są wieczni.
– Zbliżcie się! Witam was w imieniu wielkiego Bel-Marduka. – Starzec wyciągnął ku nam dłonie. Cofnął je jednak szybko, zauważywszy, że Mardonios chce je uścisnąć. Nasz przewodnik nie objaśnił nam, jak mamy się zachować. Przypuszczam, że sam nie wiedział. Kapłan wygłosił do nas w starożytnym języku Babilończyków przemówienie, z którego nic nie zrozumieliśmy. A potem, kiedy znaleźliśmy się na pierwszym piętrze ziguratu, opuścił nas bez słowa.
Tysiąc stopni prowadzi na szczyt Domu Podstawy Nieba i Ziemi. Już w połowie drogi byliśmy spoceni jak myszy i musieliśmy się zatrzymać. Pod nami w kwadracie wysokich murów leżało miasto, dzieliła je przepływająca przez środek ciemna rzeka o umocnionych brzegach. Zieleń wiszących ogrodów unosiła się niczym pustynny miraż, a może chmura, nad mroczną czerwienią miejskiej zabudowy.
Przewodnik objaśnił nam zawiły system kanałów, które nawadniają najurodzajniejsze ziemie perskiego imperium oraz ułatwiają transport. Woda płynąca tam, gdzie ją kieruje człowiek, pozwala podróżować w najtańszy z możliwych sposobów, nawet okrągłymi babilońskimi łodziami. Nawiasem mówiąc, żaden Babilończyk nigdy nie potrafił mi wyjaśnić, dlaczego ich łodzie nie tylko są okrągłe, lecz i tak zdecydowanie niesprawne.
Dysząc ciężko wspinaliśmy się na szczyt ziguratu, gdzie mieściła się mała świątynka wzniesiona z żółtych cegieł, której wejścia pilnowali dwaj strażnicy.
– Co to takiego? – zapytał Mardonios.
– Chram Bel-Marduka. – Przewodnik najwyraźniej nie miał ochoty powiedzieć więcej.
Podkreślając mój autorytet religijny zapytałem go, co znajduje się w środku.
– Ostatecznie – dodałem obłudnie – jeżeli jest tam posąg tego boga, to musimy mu oddać cześć. – Zoroaster byłby bardzo zgorszony, gdyby usłyszał, że jego wnuk mówi z takim respektem o dewie. A może pochwaliłby moją obłudę. Zawsze podkreślał, że to nie my stworzyliśmy świat, w jakim żyjemy.
– Nie ma tam żadnego wizerunku. Już widzieliście jedyny prawdziwy wizerunek Bel-Marduka. – Tegoż ranka przewodnik zaprowadził nas do wielkiej świątyni, gdzie pokazał nam olbrzymi złoty posąg stojący przy stole z masywnego złota, na którym zgodnie z obyczajem złożyliśmy kwiaty. Prawa ręka posągu była gładsza i jaśniejsza od reszty, ponieważ tę rękę właśnie każdy król Babilonu musiał ująć oburącz, i to od niepamiętnych czasów. Zmówiłem cichą modlitwę do Mądrego Pana prosząc go, żeby zburzył posąg. W dwadzieścia lat później modlitwa moja została wysłuchana.
Wykrętne słowa przewodnika o chramie na szczycie ziguratu tak podnieciły naszą ciekawość, że w końcu Kserkses oświadczył:
– Wchodzimy do środka.
Nie wolno sprzeciwiać się następcy Wielkiego Króla, nasz przewodnik powiedział więc coś do wartowników Niechętnie otworzyli drzwi chramu. Weszliśmy do pomieszczenia bez okien, w którym panował przyjemny chłód, szczególnie dla nas miły po długiej wspinaczce. W świetle jedynej wiszącej lampy zobaczyliśmy, że w pomieszczeniu nie ma nic, poza szerokim łożem.
– Kto tu sypia? – spytał Kserkses.
– Bóg, Bel-Marduk – mruknął z niechęcią przewodnik.
– Czy widziałeś go kiedyś? – spytałem.
– Nie. Oczywiście, że nie.
– A widują go kapłani? – Te sprawy zawsze mnie interesowały.
– Nie wiem.
– W takim razie skąd wiesz, że bóg naprawdę tu sypia? – wtrącił się Mardonios.
– Tak nam mówią.
– Kto wam mówi? – Kserkses zmierzył go groźnym spojrzeniem Achemenidy. Efekt jest zawsze piorunujący.
– Kobiety, panie – szepnął przewodnik. – Co wieczór o zachodzie słońca przyprowadza się tu inną kobietę. Wybiera ją Isztar, małżonka Bel-Marduka. O północy bóg przychodzi do kobiety leżącej tutaj i bierze ją w posiadanie.
– Jak on wygląda? – Byłem naprawdę ciekawy.
– Kobiety tego nie mówią. Boją się. Zachowują na zawsze milczenie. Takie jest prawo.
– Bardzo mądre prawo – stwierdził Kserkses.
Po powrocie do nowego pałacu Mardonios zażądał od namiestnika miasta, aby dwaj kapłani strzegący kaplicy na szczycie Domu Podstaw Nieba i Ziemi stawili się przed nim.
Kiedy kapłani się zjawili, Kserkses zapytał:
– Kto naprawdę ukazuje się kobietom w chramie?
– Sam Bel-Marduk, panie – odparli kapłani zgodnie. Otrzymawszy trzykrotnie tę samą odpowiedź Mardonios posłał po cięciwę łuku. Taką cięciwą można w ciągu sekundy udusić człowieka. Kiedy zapytał po raz czwarty, dowiedzieliśmy się, że co noc inny kapłan udaje Bel-Marduka.
– Dokładnie tak sobie wyobrażałem – oświadczył z zadowoleniem Kserkses, po czym dodał łaskawie: – Tej nocy zwolnię jednego z was z obowiązku udawania Bel-Marduka. Sam odegram jego rolę.
– Ale ty, panie, nie jesteś kapłanem. – Opiekunowie ziguratu byli przerażeni.
– Mogę udawać Bel-Marduka z taką samą łatwością jak każdy kapłan. Przecież to tylko sprawa ubioru, nieprawdaż?
– Kapłan jest Bel-Mardukiem. Przemienia się w boga. Bóg w niego wstępuje.
– A on z kolei wstępuje w dziewczynę? Tak. Rozumiem. W ten sposób święty krąg się zamyka. – Kserkses zawsze umiał doskonale rozgrywać takie sprawy. – Bądźcie pewni, że bóg wstąpi i we mnie. Przecież, a mówię wam to w zaufaniu, żeby was uspokoić, mój ojciec miał w swoich rękach dłoń Bel-Marduka.
– Mimo wszystko to świętokradztwo, książę!
– Mimo wszystko taka jest moja wola.
Kserkses powiedział następnie kapłanom, że Mardonios i ja będziemy mu towarzyszyć w chramie. Kapłani, choć przerażeni, nic nie mogli zrobić. Czołgając się pokornie błagali nas, abyśmy przynajmniej przybrali wygląd bogów. Kserkses miał się przebrać za Bel-Marduka, boga bogów, Mardonios za boga słońca Szamasza, a ja za boga księżyca Nanna-dewa, którego czczono w Ur. Kapłani ubłagali nas następnie, żebyśmy nie odzywali się do kobiety, niewątpliwie dlatego, że Bel-Marduk nigdy nie mówi po persku do swoich babilońskich oblubienic.
W tym miejscu wypada powiedzieć, że Babilończycy mają sześćdziesiąt pięć tysięcy bóstw. Ponieważ tylko Wielki Kapłan zna owe sześćdziesiąt pięć tysięcy imion, spędza mnóstwo czasu na uczeniu ich swojego następcy.
Krótko przed północą wdrapaliśmy się na szczyt ziguratu. Czekały tam nasze stroje, a wartownicy pomogli nam się przebrać. Musieli być specjalnie dobrani do tego aktu świętokradztwa, gdyż w odróżnieniu od ponurych porannych strażników byli bardzo weseli.
Włożono mi na głowę srebrną tarczę księżyca w pełni. W ręku trzymałem srebrne berło zakończone półksiężycem. Głowę Mardoniosa ozdobiono złotą tarczą słońca. Kserksesa obwieszono złotymi łańcuchami, a do ręki dostał krótki złoty topór, niezbędne wyposażenie władcy sześćdziesięciu pięciu tysięcy niesfornych bogów.
Kiedy byliśmy już gotowi, strażnik otworzył drzwi chramu i wkroczyliśmy do środka. Na łożu leżała dziewczyna, jeszcze młodsza od nas, wyjątkowo piękna, o połyskliwych czarnych włosach i białej cerze – typowa Babilonka. Jej nagość kryła jedynie lniana tkanina, taka, jaką owija się nieboszczyków. Spojrzała przerażonym wzrokiem na trzech wspaniałych babilońskich bogów, obróciła oczy w słup i zemdlała.
Zastanawialiśmy się półgłosem, co robić dalej. Mardonios przypuszczał, że dziewczyna ocknie się, kiedy Kserkses położy się przy niej. Kserkses zgodził się zaszczycić ją swoim ciałem. Mnie polecono zdjąć z niej lnianą tkaninę, co wykonałem. Dziewczyna była nie tylko przepięknie zbudowana, lecz też umiała zemdleć w najbardziej kuszącej pozie.