– Dopóki Wielki Król tego nie ogłosi, jest to plotka, a on nie zrobi tego przed wyruszeniem na wojnę – Zgodnie z perskim prawem Wielki Król przed pójściem na wojnę musi mianować swojego następcę W przeciwnym wypadku, gdyby został zabity, zapanowałby taki sam chaos jak po nieoczekiwanej śmierci Kambyzesa.
Poganialiśmy konie, a zimny wiatr pomagał nam wytrzeźwieć po wczorajszej wypitce Skąd mogłem wiedzieć, że przeżywamy szczytowy okres potęgi perskiego imperium Jak na ironię cierpiałem w tych wspaniałych czasach złotego wieku Persji na nieustanne bóle głowy i zaburzenia żołądkowe z powodu nie kończących się uczt i pijatyk W kilka lat później po prostu oświadczyłem, że jako wnuk proroka mogę pić wyłącznie podczas rytualnych obrzędów Dzięki tej mądrej decyzji dożyłem tak późnego wieku Ale długie życie jest przekleństwem Teraz już wiem, że lepiej było pić więcej helbońskiego wina.
2
Latem następnego roku pojechaliśmy z Mardoniosem z Babilonu do Sardes Podróżowaliśmy wraz z czterema szwadronami jazdy i ośmioma kompaniami piechoty Kiedy przejeżdżaliśmy przez Bramę Isztar, panie haremowe machały do nas z dachu nowego pałacu, ale robili to również eunuchowie.
My, młodzi dowódcy, patrzyliśmy z szacunkiem na kilkunastu wojowników, przerażająco starych w naszych oczach, którzy walczyli u boku Dariusza na krańcach świata Spotkałem nawet starszego dowódcę, który znał mojego ojca, niestety nie zapamiętał nic ciekawego, co mógłby mi o nim opowiedzieć Naszą małą armią dowodził Artanes, brat Dariusza Nieciekawy to człowiek, zaraził się później trądem, i musiał zamieszkać samotnie na pustyni Mówi się, że trędowaci mają wielką siłę ducha Na szczęście nigdy nie byłem tak blisko żadnego z nich, żeby się o tym przekonać.
Nigdy w życiu nie czułem się tak szczęśliwy jak podczas tych tygodni spędzonych w drodze z Babilonu do Sardes. Mardonios był wspaniałym towarzyszem. Ponieważ obydwaj odczuwaliśmy brak Kserksesa, wiele uczuć, jakie doń żywiliśmy, podzieliliśmy między siebie.
Pamiętam zwłaszcza jeden wieczór, kiedy Mardonios, ja i kilka dziewczyn, które podróżowały w taborach, postanowiliśmy się przekonać, ile potrafimy wypić tego palmowego wina Siedzieliśmy na koronie tak zwanego medyjskiego muru starej budowli, której cegły rozpadały się na proch Wciąż jeszcze widzę nad sobą okrągłą złotą tarczę księżyca, podczas gdy turlam się po koronie muru Widzę tez równie złote słońce oślepiające mnie, gdy lezę pod wysokim murem na piaszczystej wydmie W nocy spadłem z muru, ale miękki piasek uratował mi życie Mardoniosa to ubawiło Przez wiele dni chorowałem od palmowego wina.
Posuwaliśmy się w stronę morza mając po prawej ręce Eufrat Nigdy przedtem nie byłem pod takim wrażeniem wielkości i różnorodności naszego imperium Z upalnej i intensywnie nawodnionej Babilonu wjechaliśmy na pustynię Mezopotamii, a z niej w gęste lasy górzystej Frygii i Karii. Krajobraz zmieniał się co kilka mil. Ludność także Ludzie z nadrzecznych nizin są niscy, ciemni, ruchliwi, o dużych głowach Ci z gór są wysocy, bladzi, powolni i mają małe głowy W nadbrzeżnych miastach greckich spotyka się niezwykłą mieszaninę ras Przeważają tam jońscy i doryccy Grecy, którzy zmieszali się poprzez małżeństwa z jasnowłosymi Trakami, ciemnymi Fenicjanami i bladymi jak papirus Egipcjanami. Rozmaitość typów fizycznych jest równie zadziwiająca jak monotonia ludzkiej natury.
Ze zrozumiałych powodów nie skręciliśmy z królewskiej drogi w Milecie, lecz dopiero w Halikarnasie, najbardziej wysuniętym na południe greckim mieście Wielkiego Króla. Mieszkańcami Halikarnasu są doryccy Grecy, tradycyjnie lojalni wobec Persji.
Zostaliśmy mile przyjęci przez króla Lydagmisa, który ulokował nas w nadmorskim pałacu, wilgotnym, szarym budynku typu barakowego, górującym nad wybrzeżem. Dzieliłem z Mardoniosem komnatę, z której roztaczał się widok na daleką, górzystą, zieloną wyspę Kos. Często stawałem w oknie. Po raz pierwszy w życiu widziałem morze. Muszę chyba mieć w żyłach krew żeglarzy – może jońskich przodków Lais? – ponieważ nie potrafiłem oderwać oczu od spienionych fioletowych wód. Popędzane jesiennymi wiatrami wielkie fale waliły w fundamenty nadmorskiego pałacu z takim rykiem, że nie mogłem w nocy spać, a w przerwach pomiędzy uderzeniami fal wsłuchiwałem się, wytężając słuch, w syk i szept morskiej piany tuż pod moim oknem.
Mardonios uważał moją fascynację morzem za absurd.
– Poczekaj, aż znajdziesz się na pełnym morzu! Na pewno się rozchorujesz! Wszyscy magowie cierpią na morską chorobę. – Od dziecinnych lat Mardonios chętnie nazywał mnie magiem. Ponieważ nie był złośliwy, nie miałem mu tego za złe.
W tamtym okresie znałem Mardoniosa tak dobrze, że w pewnym sensie nie znałem go wcale. Nigdy nie analizowałem jego charakteru, jak to się czyni z nowo poznanym człowiekiem lub z ważnymi osobami, które obserwuje się tylko na odległość. Ponieważ Mardonios zdobył światową sławę, powinienem sobie chyba przypomnieć, jaki właściwie był za naszych młodych lat – a co najważniejsze – jaki był w Halikarnasie, kiedy zaczynałem sobie powoli zdawać sprawę, że nie jest to jeszcze jeden młody szlachcic, który wyróżnia się spośród innych ludzi tylko dzięki pozycji swojej rodziny i swojej roli kompana Kserksesa.
Zawsze wiedziałem, że Mardonios potrafi zręcznie wykorzystywać każdą sytuację, w jakiej się znajdzie. Otaczał również tajemnicą wszystkie swoje zamiary, nie mówiąc już o motywach. Bardzo trudno było odgadnąć, do czego dąży. Nigdy nie wyjawiał niczego z własnej woli. Ale w Halikarnasie zorientowałem się nieźle, jaki to człowiek. Gdybym był bardziej spostrzegawczy, udałoby mi się może go zrozumieć. A gdybym go zrozumiał… Cóż, korygowanie przeszłości do niczego nie prowadzi.
A było tak.
Król Lydagmis urządził tego wieczoru przyjęcie dla dwudziestu z nas. Lydagmis, przeciętnie wyglądający człowiek około pięćdziesiątki, spoczywał na łożu w głębi sali; po prawej stronie miał Artanesa, brata Wielkiego Króla, po lewej Mardoniosa, z racji swej rangi drugą osobę wśród znajdujących się w sali Persów. Przed tą trójką ulokowano półkolem resztę gości. Niewolnicy postawili przed każdym z nas trójnożne stoliki z najrozmaitszymi rybami. Tego wieczoru jadłem po raz pierwszy ostrygi i widziałem kałamarnicę ugotowaną w jej własnym atramentowym sosie, której jednak nie odważyłem się spróbować.
Sala bankietowa była długa, zbudowana w nieco zbyt smutnym – moim zdaniem – zawsze robiącym wrażenie nie wykończonego, stylu doryckim. Spleśniałe maty pokrywały podłogę, przez którą nie przestawała się sączyć woda morska. Nie można się dziwić, że władcy Halikarnasu tak często zapadają na choroby usztywniające stawy.
Tuż za Lydagmisem na krześle siedziała córka króla, Artemizja, szczupła dziewczyna o jasnych włosach. Ponieważ jej mąż stale chorował, jadała zazwyczaj kolacje z ojcem, zupełnie jakby była jego synem lub zięciem. Mówiono, że brat jej jest obłąkany. Wobec czego, zgodnie z prawem doryckim, stała się spadkobierczynią ojca. Podobnie jak wszyscy obecni nie mogłem od niej oderwać oczu. Przecież po raz pierwszy w życiu spożywałem posiłek w obecności innej kobiety niż Lais. Moi perscy towarzysze byli równie zaintrygowani sytuacją jak ja.
Chociaż Artemizja nie odzywała się, jeżeli ojciec jej o coś nie pytał, bardzo uważnie słuchała wszystkiego, co działo się dokoła, i zachowywała się skromnie. Znajdowałem się zbyt daleko od niej, żeby słyszeć jej słowa, ale patrząc, jak delikatnie wyciągała palcami miąższ z kolczastej skorupy, nauczyłem się jeść jeżówce morskie. Do dziś ilekroć je jem, myślę o Artemizji. Choć prawdę mówiąc, nie jadam już jeżowców. To rzecz zbyt niebezpieczna dla niewidomego. Być może wyjaśnia to, dlaczego od tylu lat nie myślę już o Artemizji.