Piliśmy dużo wina na sposób dorycki, który jest taki sam jak tracki. Róg napełniony winem podaje się z rąk do rąk. Pociąga się duży łyk i przekazuje róg sąsiadowi. Ostatnią kroplę wylewa się na najbliższą osobę, co wprawdzie plami odzież, ale przynosi jakoby szczęście.
Kiedy udałem się na spoczynek, nie zastałem Mardoniosa w komnacie. Za to gdy się o świcie ocknąłem, leżał obok mnie na łóżku i spał głębokim snem. Zbudziłem go i zaproponowałem, żebyśmy poszli zwiedzić port.
Nie sądzę, by jakakolwiek część świata mogła dorównać urodą wybrzeżom Azji Mniejszej. Brzeg jest urwisty, pełen zatoczek. Wzgórza w głębi lądu pokrywa gęsty las, a przybrzeżne równiny są żyzne i dobrze nawodnione. Na horyzoncie błękitny łańcuch spiczastych szczytów górskich wygląda jak rząd świątyń ognia wzniesionych na cześć Mądrego Pana; a przecież Mądry Pan wówczas nie był znany w tej pięknej, choć duchowo zacofanej części świata.
W porcie stało wiele różnego rodzaju statków, w powietrzu unosił się zapach smoły, którą żeglarze uszczelniają kadłuby i pokłady. Kiedy zawijały rybackie łodzie i wyrzucano z nich na brzeg sieci pełne zwijających się, lśniących ryb, zbiegali się handlarze i zaczynały się targi. Panował ogłuszający, lecz wesoły hałas. Lubię morskie porty.
Tuż przed południem, czyli w czasie pełni rynku – wyrażenie greckie, które usłyszałem po raz pierwszy w Halikarnasie – podszedł do nas od strony mola wysoki żeglarz. Uroczyście pozdrowił Mardoniosa, a ten przedstawił mnie Skylaksowi. Mardonios przyjął za pewnik, że znam to imię, ale przyznaję się ze wstydem, nigdy nie słyszałem o tym człowieku, który już wtedy był najlepszym nawigatorem świata. Skylaks, Grek z pobliskiej Karjandy, był często wysyłany przez Dariusza w dalekie wyprawy. To on nakreślił mapę południowej części Oceanu Indyjskiego, podobnie jak najbardziej na zachód wysuniętej części Morza Śródziemnego. To on namówił Dariusza na budowę kanału pomiędzy Morzem Śródziemnym a Czerwonym. Kserkses, zostawszy Wielkim Królem, chciał, żeby Skylaks opłynął Afrykę. Niestety był już za stary na taką wyprawę.
– Będzie wojna? – zapytał go Mardonios.
– Ty to powinieneś wiedzieć, panie. – Skylaks spojrzał z ukosa na Mardoniosa. Jak wielu żeglarzy zawsze mrużył oczy, jak gdyby kiedyś spoglądał w słońce zbyt często. Skórę na twarzy miał czarną jak Nubijczyk, lecz kark biały jak morska piana.
– Ale t y jesteś Grekiem – powiedział Mardonios z kwaśną miną. Lekceważył wszystkich, których, chociażby chwilowo, postanowił traktować na równi z sobą. – Co robi Aristagoras?
– Nie było go tutaj. Mówią, że jest na północy. Wątpię, żeby chciał się udać tak daleko na południe. Jesteśmy Dorami. Mamy własnego króla. Tu nie ma tyranów.
– Jak silną dysponuje flotą? Skylaks uśmiechnął się.
– To nieważne, ile Aristagoras ma statków. Potrafi je wszystkie utracić.
– Nie jest więc panem morza?
– Nie, nie jest panem morza. Ale… – Skylaks zmarszczył brwi. – Gdyby Histiajos znalazł się w Milecie, o n z pewnością zostałby panem morza.
– Uważasz go naprawdę za tak świetnego wodza? – Jak wszyscy młodzi dworzanie Mardonios przyjmował za pewnik, że starsi od nas są z całą pewnością pod każdym względem gorsi. Młodość skłania do różnych tego rodzaju bezsensownych poglądów.
– Znam go dobrze. Tak samo jak Wielki Król. Dariusz ma rację, że nie spuszcza go z oka. Histiajos może być bardzo niebezpieczny.
– Będę o tym pamiętał.
Skylaks poprosił o pozwolenie odejścia. Poszliśmy z Mardoniosem stromymi wąskimi uliczkami prowadzącymi z zatłoczonego i śmierdzącego rybami portu do nadmorskiego pałacu Lydagmisa.
Mówiliśmy o zbliżającej się wojnie. Nie mieliśmy żadnych informacji, rozprawialiśmy więc o wielkich wyczynach, których dokonamy, kiedy dorośniemy. Zachowywaliśmy się jak uczniaki, którymi zresztą byliśmy jeszcze tak niedawno. Na szczęście przyszłość była – i zawsze jest – wielką niewiadomą.
Kiedy znaleźliśmy się w nadmorskim pałacu, Mardonios zwrócił się do mnie.
– Jest tu ktoś, kto chce z tobą porozmawiać. Ktoś, kto głęboko czci Mądrego Pana. – Jakkolwiek Mardonios nigdy nie odważył się otwarcie kpić z religii Achemenidów, używał, podobnie jak Atossa, swojej umiejętności wyrażania się z zawoalowaną agresją, ilekroć była mowa o tej sprawie.
– Jestem wyznawcą Prawdy! – Powiedziałem z powagą, co zawsze czynię, kiedy wymaga się ode mnie, bym występował jako rzecznik Mądrego Pana.
Ku mojemu zdziwieniu dwie stare kobiety zaprowadziły nas do apartamentów Artemizji. W tamtych czasach na dworach doryckich nie trzymano eunuchów. Kiedy weszliśmy do niewielkiej komnaty, Artemizja wstała, żeby nas powitać. Z bliska wydała mi się wcale niebrzydka. Gestem ręki odesłała stare kobiety.
– Siadajcie – powiedziała. – Przekazuję wam pozdrowienia od mojego męża. Chciał osobiście was przyjąć. Czuje się jednak niezbyt dobrze. Jest w sąsiednim pokoju. – Artemizja wskazała drewniane rzeźbione drzwi wstawione w surowy kamienny mur. Dorowie znają tylko dwie sztuki: wojaczkę i złodziejstwo.
Artemizja zaczęła zadawać mi dość powierzchowne pytania na temat Mądrego Pana. Dopiero po dwunastej, równie powierzchownej odpowiedzi zdałem sobie sprawę, że Mardonios spędził z Artemizja poprzednią noc. Teraz posłużył się mną jako pretekstem do złożenia jej wizyty za dnia, bo czy mogło być coś bardziej naturalnego dla królewskiej córki niż debata o sprawach religii z wnukiem proroka?
Zirytowany, przestałem odpowiadać na pytania dziewczyny. Nawet nie zwróciła na to uwagi. Była tak intensywnie wpatrzona w Mardoniosa, jak gdyby go miała za chwilę pożreć, i to równie umiejętnie, jak poprzedniego wieczoru zajadała kolczaste jeżówce.
Gdy Mardonios zorientował się, że już nie zamierzam mu być pomocny, sam zaczął z nią rozmawiać o religii, a ona uważnie go słuchała. W końcu zabrakło mu jednak religijnych tematów. Wiedział zbyt mało o Mądrym Panu.
Wreszcie wszyscy troje po prostu siedzieliśmy w milczeniu. Kochankowie wpatrywali się w siebie, a ja udawałem, że oddaję się rozważaniom na temat stanu świata u kresu czasu długiego panowania. Robię to bardzo dobrze. Lepiej nawet od mojego kuzyna, a obecnego następcy Zoroastra, który zawsze wygląda, jakby chciał ci sprzedać derkę z grzbietu swojego wielbłąda.
Nagle, zupełnie nieoficjalnie, pojawił się król Lydagmis. Można by zaryzykować twierdzenie, że wkradł się do pokoju. Zaskoczeni zerwaliśmy się na nogi. Jeżeli wiedział, że Mardonios i Artemizja kochali się ostatniej nocy tu, na podłodze, nie dał tego po sobie poznać. Przeciwnie, potraktował nas z szacunkiem, jak gospodarz, który wie, co się należy współbiesiadnikom Wielkiego Króla. Ściśle mówiąc, współbiesiadnikowi, bo tylko Mardonios jadał przy stole Dariusza; ja nigdy. Później oczywiście jadałem przy stole Kserksesa do samego końca jego życia. Był to wielki zaszczyt, gdyż nie miałem w sobie ani kropli królewskiej krwi i nie należałem do Sześciu Rodów.
– Cyrus Spitama jest wnukiem Zoroastra – przedstawiła mnie Artemizja. Nie czuła się w ogóle zażenowana sytuacją, Mardonios widać nie był jej pierwszym kochankiem.
– Wiem, wiem – rzekł dobrodusznie król Lydagmis. – Powiedziano mi, że przyjmujesz tych dwóch przystojnych młodych książąt. Tak cię oczarowali, że zapomniałaś o naszej konnej przejażdżce po parku.
Artemizja zaczęła go przepraszać.
– Zupełnie o tym zapomniałam. Jakże mi przykro. Czy oni mogą też pojechać?
– Oczywiście. Jeżeli mają ochotę.
– Dokąd? – spytał Mardonios.
– Polujemy na jelenie – wyjaśniła Artemizja. – Dołączcie się do nas.