Выбрать главу

Tak więc dziwny ten dzień zakończył się polowaniem na niewidzialne jelenie w towarzystwie Lydagmisa i Artemizji. Dziewczyna, chcąc się jak gdyby popisać, jechała przed nami z rozwianymi połami płaszcza i z oszczepem w ręku.

– Wygląda jak bogini Artemida, nieprawdaż? – Lydagmis był dumny ze swojej córki, amazonki.

– Jeszcze piękniejsza, jeszcze szybsza – odparł, nie patrząc na mnie, Mardonios.

Ponieważ Artemida jest jednym z głównych demonów, zrobiłem znak dla odpędzenia złych duchów; udało mi się aż nazbyt dobrze. Nisko zwisająca gałąź zwaliła z konia Artemizję. Znajdowałem się najbliżej, słyszałem więc, jak klęła niczym dorycki jeździec. Lecz gdy Mardonios znalazł się w zasięgu jej głosu, zaczęła cichutko łkać. Z czułością pomógł jej dosiąść ponownie konia.

Jadąc drogą wiodącą z Halikarnasu do Sardes rozmawialiśmy o Artemizji. Mardonios przyznał mi się, że ją uwiódł…

– A może odwrotnie – dodał. – Ona ma bardzo silną wolę. Czy wszystkie doryckie damy są do niej podobne?

– Nie znam żadnej. Lais pochodzi z Jonii.

Jadąc obok siebie znaleźliśmy się w gęsto zalesionym wąwozie. W nocy w górach był przymrozek i kopyta naszych koni z trzaskiem łamały zamarznięte gałązki, liście i trawy. Za nami i przed nami jechała dwójkami jazda przez rosnący na stromych zboczach oszroniony las.

Trzymaliśmy się z Mardoniosem stale w samym środku, tuż za dowódcą Artanesem. Na wypadek bitwy Artanes prowadziłby atak właśnie ze środka oddziału, bo przednia kolumna z reguły staje się lewym skrzydłem, a tylna prawym. Mam oczywiście na myśli bitwę na otwartej przestrzeni. Gdyby nas ktoś zaatakował w tej wysokogórskiej dolinie, zginęlibyśmy wszyscy. Nie myśleliśmy jednak o niebezpieczeństwie, a już na pewno nie o bitwie. Mardonios odezwał się nagle:

– Chcę się z nią ożenić.

– Ależ ona już ma męża – zwróciłem mu uwagę.

– Niedługo pożyje ten jej mąż. Ona myśli, że to sprawa tygodni, najwyżej miesięcy.

– Czy zamierza… przyśpieszyć koniec? Mardonios skinął głową. Był bardzo poważny.

– Gdy tylko dam jej znać, że mogę się żenić, owdowieje. Obiecała mi to. Na podłodze.

– Nie spałbym spokojnie u boku takiej żony. Mardonios się roześmiał.

– Jak tylko się pobierzemy, przeniesie się do haremu i nigdy stamtąd nie wyjdzie. Żadna moja żona na pewno nie będzie przyjmowała obcych mężczyzn, tak jak ona przyjęła nas. Ani nie będzie polowała na jelenie.

Mardonios zwrócił ku mnie swą piękną, uśmiechniętą twarz o mocnej szczęce.

– Ponieważ chcę mieć Halikarnas, Kos, Nisyros i Kalymnę. Kiedy umrze ojciec Artemizji, ona zostanie władczynią tych ziem. Takie jest doryckie prawo. Jej matka była także Doryjką z Krety. Artemizja powiedziała mi, że może nawet zażądać Krety. I zrobi to, jeżeli będzie miała dość potężnego męża.

– Wtedy zostałbyś panem morza.

– Wtedy zostałbym panem morza. – Mardonios się odwrócił. Już się nie uśmiechał.

– Wielki Król nigdy nie dopuści do takiego małżeństwa – powiedziałem rzeczowo. – Spójrz na Histiajosa. Z chwilą gdy dostały mu się kopalnie srebra w Tracji, natychmiast wezwano go do Suzy.

– Ale on jest Grekiem. A ja Persem. Bratankiem Dariusza. Synem Gobryasa.

– Tak. I właśnie dlatego, że jesteś tym, kim jesteś, nie może dojść do tego małżeństwa.

Mardonios milczał. Wiedział oczywiście, że mam rację, i nigdy nie ośmielił się wspomnieć Dariuszowi o tej sprawie. Dopiero po latach, kiedy Artemizja już była królową, poprosił Kserksesa o zgodę na jej poślubienie. Kserksesa to bardzo ubawiło i nawet żartował sobie z Mardoniosa. – Ludzie z gór – oznajmił z wysokości swojego tronu – nigdy nie powinni mieszać swojej krwi z krwią nizinnych ras.

Kserkses doskonale wiedział, że Mardonios, mimo że często okazywał brak szacunku, nie odważy się mu przypomnieć, ile razy i jak lekkomyślnie, a i często po kryjomu, on sam mieszał płynącą w nim krew Achemenidów z krwią kobiet pochodzących z dalekich stron. Ciekawe, że dzieci Kserksesa i tych cudzoziemskich żon wszystkie źle skończyły. W imię sprawiedliwości trzeba jednakże dodać, że nie miały szans na wykazanie swoich zalet. Większość z nich została zgładzona za panowania następnego Wielkiego Króla.

3

Do Sardes przybyliśmy wczesną jesienią.

Całe życie słyszałem o tym cudownym mieście, stworzonym czy też odbudowanym przez Krezusa, najbogatszego człowieka świata, którego pokonał Cyrus, co stało się tematem tysięcy pieśni, sztuk i legend, a nawet milezyjskich opowiadań o rozpuście i nadużyciach.

Dziś już nie pamiętam, czego się spodziewałem. Chyba budowli z litego złota. Zamiast tego zobaczyłem bardzo zwyczajne miasto, zamieszkane przez jakie pięćdziesiąt tysięcy osób tłoczących się w domach z gliny zmieszanej ze słomą. A ponieważ ulice przeprowadzono bez żadnego planu, było tam jeszcze łatwiej zabłądzić niż w równie brzydkiej Suzie czy Atenach.

Wraz z Mardoniosem pomogliśmy ulokować nasze oddziały w obozie na południe od miasta, po czym pojechaliśmy do Sardes, gdzie wkrótce zabłądziliśmy. Okazało się ponadto, że nikt tu nie zna ani perskiego, ani greckiego, a przecież nikt na świecie poza Lidyjczykami nie zna lidyjskiego.

Jeździliśmy tam i z powrotem przez, jak nam się zdawało, wiele godzin. Stałym niebezpieczeństwem były wysunięte balkony i górne piętra domów, zwłaszcza kiedy zasłaniała je rozwieszona bielizna. Uznaliśmy, że tubylcy są niezwykle piękni. Mężczyźni splatają włosy w długie warkocze i pysznią się swoją jasną cerą. Żaden mężczyzna z lepszych sfer nigdy nie wystawia się na słońce. Mimo to jazda lidyjska jest najlepsza na świecie i stanowi ostoję perskiej armii.

Wreszcie zsiedliśmy z koni i poprowadziliśmy je wzdłuż rzeki, która przepływa nie tylko przez środek miasta, lecz również przez główny rynek. Kiedy masz wątpliwości, idź wzdłuż rzeki, tak podobno powiedział Cyrus Wielki.

Rynek w Sardes jest jeszcze większy niż w Suzie. W dziesięciu tysiącach namiotów i stoisk otoczonych ceglanym murem sprzedają wszystko, co można kupić gdziekolwiek na świecie. Chodziliśmy z wybałuszonymi z podziwu oczami, zupełnie jak karyjscy chłopi, ale nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Perscy dowódcy nie stanowią dla mieszkańców Sardes szczególnej atrakcji.

Kupcy z wszystkich części świata ofiarowali na sprzedaż swoje towary. Amfory i dzbany do mieszania wina z Aten. Bawełniane materiały i rubiny z satrapii indyjskiej. Dywany z gór Persji. Tuż przy brzegu błotnistej rzeki przywiązano do pali ze sto niesfornych wielbłądów. Z jednych zdejmowano, na inne ładowano takie egzotyczne towary z Lidii jak czerwone figi, dwunastostrunne harfy, złoto… Tak, Sardes to naprawdę miasto złota, ponieważ mulasta rzeka pełna jest złotego piasku i to właśnie ojciec Krezusa pierwszy zaczął wypłukiwać złoto, wyrabiać z niego biżuterię, bić pierwsze złote monety.

Na wzgórzach wznoszących się tuż za Sardes znajdują się kopalnie najrzadszego na świecie metalu, srebra. Otrzymałem kiedyś srebrną lidyjska monetę, która podobno miała ponad sto lat. Jeżeli tak rzeczywiście było, to musiał ją kazać wybić dziadek Krezusa, co potwierdzałoby pretensje Lidyjczyków do pierwszeństwa w tej dziedzinie. Na mojej monecie widniała podobizna lwa, niemal całkowicie już wytarta. Ukradziono mi ją w Chinach.

– Jacy oni bogaci! – krzyknął Mardonios. Miał taką minę, jak gdyby mógł sam jeden splądrować cały rynek.

– To dlatego, że nie marnują pieniędzy na swoje domy. – Byłem wciąż pod wrażeniem brzydoty tego słynnego miasta.

– Myślę, że dbają głównie o codzienne przyjemności. – Mardonios przywołał medyjskiego kupca, który zgodził się być naszym przewodnikiem. Kiedy wolnym krokiem przechadzaliśmy się po rynku, poczułem się ogłuszony jazgotliwą mieszaniną setek języków, oszołomiony jaskrawością barw, ostrością zapachów.