Tuż za murem rynku znajduje się niewielki park pełen cienistych drzew. W jego głębi stoi stary pałac Krezusa, piętrowy budynek, z cegieł i drewna. Tu mieszka perski satrapa Lidii.
Kiedy korytarzem pełnym pyłu podążaliśmy za szambelanem do sali tronowej Krezusa, Mardonios pokręcił głową.
– Gdybym był najbogatszym człowiekiem świata, żyłbym znacznie wystawniej.
Artafernes siedział na krześle obok tronu, który stoi pusty, jeżeli nie ma w sali Wielkiego Króla. Zdziwiłem się na widok tronu – dokładnej kopii, tyle że z brzydkiego stopu złota i srebra, lwiego tronu Wielkiego Króla.
Mimo że Artafernes właśnie udzielał audiencji grupie Lidyjczyków, na widok Mardoniosa wstał i pocałował go w usta. Ja zaś złożyłem pocałunek na jego policzku.
– Witajcie w Sardes. – Artafernes przypominał bardziej niż kiedykolwiek swojego ojca Hystaspesa. – Zamieszkacie u nas. – Przedstawił nam Lidyjczyków. Jeden z nich, bardzo stary, okazał się Ardesem, synem Krezusa. Nieco później miałem dobrze poznać tego człowieka, stanowiącego fascynującą więź z przeszłością.
W ciągu następnych kilku dni spotykaliśmy się często z Artafernesem i Grekami. Mogło się zdawać, że greccy awanturnicy z całego świata zjechali do Sardes. Każdy z nich, rzecz jasna, był do wynajęcia, a Artafernes najmował ich, ponieważ są to nie tylko znakomici wojownicy i żeglarze, lecz jednocześnie ludzie równie inteligentni co zdradliwi.
Demokryt jest zbyt uprzejmy, by nie oponować. Ale ja poznałem takie cechy Greków, jakich na ogół Grecy sobie nawzajem nie ukazują. Obserwowałem ich na perskim dworze. Słyszałem, jak błagali Wielkiego Króla, by zaatakował ich rodzinne miasta, gdyż Grek nie potrafi znieść sukcesu innego Greka. Gdyby nie ich obecność w Persji wojny greckie nigdy by nie wybuchły, a Kserkses rozciągnąłby swoje panowanie na całe Indie aż po Himalaje, a może i dalej. Ale dość korygowania przeszłości, to zupełnie nie ma sensu.
Na pierwszej naradzie, w której uczestniczyłem w Sardes, obecny był Hippiasz. Towarzyszyli mu Tessalos i mój dawny kolega szkolny, Milo.
Hippiasz wspomniał nasze spotkanie zeszłej zimy w pałacyku myśliwskim.
– Od tego czasu przeczytałem uważnie pisma twojego dziadka.
– Cieszę się, że podążasz za Prawdą, tyranie – powiedziałem uprzejmie. Pominąłem milczeniem, że w owym czasie bardzo niewiele nauk mojego dziadka istniało na piśmie. Teraz oczywiście tysiące modlitw, hymnów i dialogów przypisywanych Zoroastrowi spisano na wołowych skórach.
Na owej pierwszej dla mnie naradzie w Sardes Hippiasz zaproponował zmasowany atak Persów na Milet. Stary tyran przemawiał jak zwykle z powagą.
– Wiemy, że Aristagoras wciąż znajduje się na Cyprze wraz ze swą flotą. Wiemy, że demagogowie z Aten wysłali mu dwadzieścia okrętów. Okręty te prawdopodobnie już zbliżają się do Cypru. Zanim te dwie floty się połączą, musimy odbić Milet.
– Miasto jest dobrze bronione. – Artafernes nigdy zbyt szybko nie podejmował decyzji, wychodząc niewątpliwie z założenia, że podstawą sztuki rządzenia jest wiedzieć, kiedy nie należy nic robić.
– Milet – rzekł Hippiasz – był pierwotnie kolonią ateńską i po dziś dzień wielu jego mieszkańców odnosi się z sympatią do mojej rodziny.
Był to nonsens. Jeżeli Milet stanowił kiedykolwiek kolonię ateńską, to na długo przed Pizystratami. W każdym razie niewielu było tam zwolenników tyranii, o czym przekonał się Aristagoras, kiedy usiłował wywalczyć dla niego niepodległość. Wyższe warstwy mieszkańców odmówiły udziału w buncie przeciwko Persji, chyba że Aristagoras zgodziłby się wprowadzić demokrację w stylu ateńskim. Zatem musiał im dać to, czego żądali. Jak mieliśmy się wkrótce przekonać, wiek tyranii sztucznie przedłużała polityka Wielkiego Króla w stosunku do greckich miast. Warstwy rządzące nienawidziły tyranów na równi z ich sprzymierzeńcami – prostymi ludźmi. Toteż obecnie wszystkie greckie miasta są demokracjami z nazwy, a w rzeczywistości oligarchiami. Demokryt uważa, że dzisiejsza sytuacja polityczna w Atenach jest bardziej skomplikowana, niż ją opisałem. Nie zgadzam się z nim.
Mardonios poparł propozycję Hippiasza. Widział okazję wyróżnienia się w walce.
– To pomoże mi w karierze – powiedział pewnej nocy, kiedy wypiliśmy zbyt dużo słodkiego wina lidyjskiego. – Jeżeli pozwolą mi poprowadzić szturm na Milet, latem będziemy już w domu.
Mardonios miał rację mówiąc, że wojna pomoże mu w karierze. Ale tego lata nie powróciliśmy jeszcze do domu. Wojna z jońskimi buntownikami trwała sześć lat. Po tygodniowej dyskusji na radzie Artafernes zgodził się wysłać połowę perskiej armii i połowę lidyjskiej jazdy na Milet. Mardonios został wyznaczony na zastępcę dowódcy, Artabazanesa, najstarszego syna Dariusza i rywala Kserksesa. Ja miałem pozostać w Sardes u boku satrapy.
Pierwsza zła wiadomość dotarła do mnie w czasie ceremonii w świątyni Kybeli. Uznałem to za karę niebios. Przecież nie powinienem był brać udziału w obchodach ku czci demona, ale Artafernes żądał, żeby cały sztab asystował mu w świątyni.
– Musimy dogadzać Lidyjczykom. Są podobnie jak my niewolnikami Wielkiego Króla. I są jak my lojalni wobec niego.
Z niesmakiem przyglądałem się, jak kapłanki tańczą z eunuchami. Trudno się było zorientować, kto z nich jest kapłanką, a kto eunuchem, ponieważ wszyscy mieli na sobie kobiece szaty. Eunuchowie byli nawet na ogół ładniej ubrani. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tylu barbarzyńców oddaje cześć Anahicie, Kybeli czy Artemidzie. Pod tymi lub innymi imionami kryje się zawsze ta sama nienasycona bogini-matka.
W dniu jej święta w Sardes młodzi mężczyźni pragnący jej służyć obcinają sobie genitalia i biegną ulicami trzymając je w ręku. Mniej gorliwi wyznawcy wierzą, że posmarowanie się krwią świeżych kastratów zapewni im szczęście. Nie mają z tym trudności. Krwi tej jest wszędzie pełno. Na koniec wyczerpani samookaleczeńcy rzucają swoje genitalia przez otwarte drzwi do domów, których właściciele muszą wtedy ich wpuścić do siebie i pielęgnować, póki nie wrócą do zdrowia.
Widziałem takie rzeczy wielokrotnie w Babilonie i w Sardes. Ponieważ ci młodzi ludzie robią wrażenie oszalałych, przypuszczam, że napili się haomy albo zażyli innego mącącego świadomość środka, jak chociażby miodu z Kolchidy, który wywołuje halucynacje. Bo czy człowiek o zdrowych zmysłach mógłby służyć jakiemukolwiek demonowi w taki właśnie sposób?
Tego dnia w Sardes zobaczyłem, jak jeden z tych nieszczęśników rzucał swoje genitalia w otwarte drzwi jakiegoś domu. Niestety chybił. Upadł i leżał, krwawiąc i czekając na śmierć, ponieważ pomaganie niedoszłemu kapłanowi Kybeli, któremu nie udało się znaleźć, że tak powiem, domu dla swoich genitaliów, uznaje się za świętokradztwo.
Obrzędy ku czci Kybeli zdawały się nie mieć końca. Dym kadzidła był tak gęsty, że niemal przesłonił postać wysokiej bogini, która stoi, a raczej stała, w portyku zbudowanym w greckim stylu. Wyobrażono ją z lwem i parą wijących się węży.
Stary Ardes stał obok głównej kapłanki robiąc wszystko, co należy do obowiązków ostatniego członka lidyjskiej rodziny królewskiej w czasie tego rodzaju uroczystej ceremonii. Mieszkańcy Sardes demonstrowali odpowiednią na takie okazje ekstazę, a Artafernes i Hippiasz z trudem ukrywali znudzenie. Tylko Milo ziewnął.
– Jak ja tego nie znoszę – powiedział, jak to on, z chłopięcą prostotą.
– Ja też. – Byłem całkowicie szczery.
– Oni są jeszcze gorsi niż nasi magowie ze szkoły.
– Magowie wyznający Kłamstwo – powiedziałem z namaszczeniem.