Выбрать главу

– To nie bogowie, lecz demony – mawiał. I fakt, że tak liczne rzesze uznawały to, co głosił, oznaczał, że echo pierwotnej religii w ich duszach nigdy całkowicie nie przebrzmiało. Tłumaczyłoby to również, dlaczego Achemenidzi nigdy nie brali poważnie nauk Zoroastra. Z wyjątkiem Hystaspesa wszyscy oni udają tylko, że czczą mojego dziadka, ponieważ będąc aryjskimi wodzami są nadal lojalni w stosunku do swoich plemiennych bóstw, które oddały im we władanie cały świat na południe od stepów.

Muszę przyznać, że moja prawdziwa edukacja religijna zaczęła się w Rana Ghundai. Podczas gdy krople deszczu stukały w dachówki spichlerza, nagi święty człowiek przekonywał nas, używając wielu retorycznych zwrotów, że wszystko, nawet kamień, ma duszę.

Nawiasem mówiąc, wyraz, jakiego używał dla określenia duszy, jest niemal identyczny z wyrazem greckim, którego autorstwo przypisuje się Anaksagorasowi. Powiedział nam również, że prawda zależy od punktu widzenia. Z każdego punktu widzenia jedna i ta sama rzecz wyglądała inaczej, tak jak w opowieści o ślepcach i słoniu. Istnieje jednakże prawda absolutna, którą zna tylko tirthankara lub odkupiciel. Niestety, nasz święty mówił raczej ogólnikowo o tym, jak zostać odkupicielem. Twierdził tylko, że sam nim się stał, gdyż dopełnił pięciu ślubów: nie zabijaj, nie kłam, nie kradnij, bądź cnotliwy, nie szukaj przyjemności.

To ostatnie jest chyba dość trudne, jak stwierdziłem nazajutrz, gdy z Karaką ruszyliśmy znów w drogę.

– Przypuśćmy, że komuś sprawia przyjemność chodzenie nago i pouczanie perskich posłów? To byłoby złamaniem piątego ślubu, nieprawdaż?

– Ale załóżmy, że ten ktoś bardzo nie lubi pouczać perskich posłów?

– Wydaje mi się, że ten nasz święty był ogromnie z siebie zadowolony. Myślę, że nie jest prawdziwym tirthankarą.

– Ani nawet dźinistą. – Karakę speszyła cała ta przygoda. Uważał, że zetknąłem się z takim aspektem kultury drawidyjskiej, który mu nie całkiem odpowiada. Chociaż nieustępliwie nienawidził aryjskich najeźdźców, to jednak spędził całe życie pomiędzy nimi, zarówno w Persji jak w Indiach. W rezultacie nie był ani jednym, ani drugim. Sytuacja, w jakiej sam często się znajdowałem. Jestem wszak pół-Persem albo Chaldejczykiem i jońskim pół-Grekiem. Służę Wielkiemu Królowi, Aryjczykowi, i jestem wnukiem Zoroastra. Odrzucam aryjskich bogów, lecz nie ich królów. Wierzę w Prawdę, ale nie bardzo wiem, gdzie jej szukać.

2

W odległości około czterystu mil na wschód od rzeki Indus znajduje się rzeka Jamuna i bogate miasto Mathura. Przyjął nas namiestnik, krępy, niski mężczyzna z fioletowo-żółtą brodą. Nasi balwierze próbują przywrócić starszym panom kolory młodości, ale indyjscy znani są z fantazji. Wprowadzili modę na brodę w czterech barwach. W rezultacie nie ma nic równie dziwacznego jak zgromadzenie indyjskich dworzan, z brodami w kolorowe paski, w białych skórzanych butach o niebezpiecznie grubych podeszwach i z jaskrawymi parasolami.

Karaką zapewnił mnie, że wprawdzie namiestnik został wyznaczony przez króla Kosali, Prasenadźita, ale Mathura jest w praktyce niezależnym miastem, jak większość miast w Kosali.

– Nikt się nie boi króla Prasenadźita. Jego królestwo się rozpada. A on sobie z tego nic nie robi.

– Na czym mu więc zależy?

– Na krętaczach i tych, co dzielą włos na czworo.

– Co to za jedni?

– To przybłędy. Mędrcy, jak mówią niektórzy.

Jak widzisz, Indie sprzed pięćdziesięciu lat były krajem bardzo podobnym do dzisiejszych Aten, gdzie tacy krętacze i dzielący włos na czworo jak Protagoras i Sokrates wciąż się popisują i nic nie jest prawdą czy fałszem.

Na starość zaczynam wreszcie rozumieć dzieje naszego świata. Przez pewien czas tubylcza ludność Persji, Grecji i Indii próbowała obalić aryjskich bogów czy demonów. W każdym z tych krajów odrzuca się Zeusa-Mitrę-Brahmę. Ale ponieważ pospólstwo ateńskie żywi nadal wiele aryjskich przesądów, tylko nieliczni ośmielają się otwarcie kwestionować państwowe bóstwa. Prywatnie jednak ludzie ci albo odprawiają prearyjskie tajemnicze obrzędy albo idą za radykalnymi prorokami, takimi jak Pitagoras, bądź stają się ateistami. W Indiach sytuacja jest prostsza.

W pełni doceniam rolę Zoroastra, który wskazał ludzkości nie tylko na jedność boga, lecz także na dualizm etyczny, na ciągłe ścieranie się dobra i zła, światła i ciemności. Prawda nie byłaby Prawdą bez Kłamstwa, a bez Prawdy nie można odrzucić Kłamstwa. W rezultacie każdy ludzki żywot stanowi pole walki pomiędzy jednym a drugim.

Demokryt dostrzega sprzeczność tam, gdzie ja widzę pełną jasność. Ale on spędza swoje dni w towarzystwie sofistów.

W Mathurze umieszczono nas w niewielkim, wygodnym drewnianym domu, będącym jakby miniaturową wersją medyjskiego pałacu w Ekbatanie. Niestety, w porze monsunu fetor mokrego drewna jest szczególnie przykry i niezależnie od ilości spalanego kadzidła w każdym pokoju czuć odór zgnilizny.

Pozostaliśmy w Mathurze dwa tygodnie. W tym czasie przybyli tam wysłańcy królów Kosali i Magadhy. Każdy z nich chciał, abym przyjechał najpierw do jego królestwa. Skoro byliśmy już w Kosali, Karaka uważał, że powinienem stawić się u króla Prasenadźita. Ponieważ jednak Bimbisara napisał do Dariusza, uznałem, że powinienem przede wszystkim udać się do Radźagryhy i jego zaszczycić swoją wizytą. Poza tym do Bimbisary należały kopalnie rudy żelaza, które tak interesowały Dariusza.

Wysłałem posłańca do Suzy, przedstawiając dotychczasowe wyniki mojej misji. Poczyniłem przygotowania do następnego etapu podróży: przeprawy przez Jamunę, potem spływu Gangesem do Benaresu. Martwiłem się, że gdyby Ganges nadmiernie wezbrał, musielibyśmy podróżować lądem, a nawet czekać w Mathurze do końca pory deszczowej. Rzeczywiście, okazało się, że zarówno Ganges jak Jamuna wezbrały, i trzeba było czekać. Padało bez przerwy, co mnie coraz bardziej przygnębiało. Natomiast Karaka wprost promieniał. Dla tych ludzi deszcz to życie.

Właśnie w Mathurze poznałem najbardziej znienawidzoną – a jednak często czczoną – osobistość w życiu religijnym ludzi.

Zwróciłem się do namiestnika, żeby pokazał mi różne świątynie i miejsca kultu w mieście. Zgodził się chętnie. Udawał nawet, że wie, kim był Zoroaster. Dzięki jego staraniom spędziłem kilka dni śpiesząc z jednej świątyni do drugiej. Nie wiem, dlaczego mi na tym zależało. Wszyscy aryjscy bogowie są tacy sami, niezależnie od imion, jakie noszą. Jest Agni, bóg ognia, i Indra, bóg burzy, a także bardzo popularne boginie-matki, których bałwochwalcze przybytki z pewnością znalazłyby uznanie Atossy. I tak dalej.

Pewnego dnia wczesnym rankiem uzbrojeni w parasole przechadzaliśmy się z Karaka po bazarach. Przed budą z wężami w plecionych koszach zatrzymał mnie nagle jakiś stary człowiek. Zamiast parasola dzierżył drewnianą laskę. Był przemoczony do nitki i nie zwracał uwagi na wodę, która zalewała mu ciemne oczy i ściekała z długiego nosa. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Zauważyłem, że ma białą, nie farbowaną brodę. Wreszcie zapytałem go:

– Chcesz jałmużny? Starzec potrząsnął głową.

– Chodź za mną – rzekł. Mówił językiem charakterystycznym dla ludzi z najwyższej kasty. Przechodząc przez rynek nie oglądał się za siebie. Zakładał widać, że będziemy posłuszni. Tak też i było. Przynajmniej raz ludzie nie gapili się na nas, ale na niego. Jedni robili znaki dla odpędzenia złych uroków, drudzy całowali skraj jego mokrego szala. A on wszystkich ignorował.