Doczesny prom w Mathurze okazał się po prostu dużą tratwą popychaną w stronę drugiego brzegu tyczkami przez dwóch niezbyt silnych zbawicieli. Nie badałem religii dźinistów dość dokładnie, by stwierdzić, czy swoją promową metaforę wzbogacają wzmiankami o nieszczęśnikach, którzy toną – co się nam również omal nie przydarzyło – podczas przepraw na drugi brzeg. Ale przeżyliśmy jakoś tę żeglugę po wezbranych żółtych wodach i poczuliśmy się tak, jak gdybyśmy zostali już należycie oczyszczeni.
Następnie dojechaliśmy lądem do Gangesu, gdzie oczekiwało kilka płaskodennych łodzi, żeby przewieźć nas około dwu mil w dół rzeki do starego i świętego miasta Benares, leżącego w królestwie Kosala, lecz niedaleko od granicy z Magadhą.
Podróż pomiędzy dwiema rzekami odbyła się bez przygód. Teren jest płaski. Większa część dawnej dżungli została wycięta, a na jej miejscu ciągną się pola ryżowe. W ostatnim stuleciu ludność równiny Gangesu podwoiła się z nawiązką właśnie dlatego, że tak łatwo uprawia się tam ryż. Deszcze monsunowe obficie zraszają tę żądną wody uprawę, a kiedy monsun się kończy, płaskość terenu ułatwia rolnikom nawadnianie pól wodą z głębokiego, wartkiego, zawsze zadziwiająco zimnego Gangesu.
Drogi były rzeczywiście tak złe, jak mnie uprzedzano. Na terenach otwartych musieliśmy brnąć w głębokim błocie. Przez dżunglę przechodziliśmy z pomocą przewodników płatnych za każdy dzień, zdani na ich łaskę. W rezultacie spędziliśmy dużo więcej dni niż to było konieczne w tej gorącej, zielonej głuszy, gdzie przez zarośla pełzają węże i niebywałych rozmiarów moskity żywią się krwią podróżników. Wprawdzie perski strój zakrywa całe ciało, prócz twarzy i końców palców, lecz indyjskie moskity gryzą i przez trzy warstwy turbana.
Ludność wiosek była płochliwa, ale przyjazna. Karaka twierdził, że ci wieśniacy to potomkowie pierwotnych mieszkańców Indii. Aryjscy najeźdźcy mieszkają w miastach. Obie społeczności rzadko się ze sobą mieszają.
– Tak samo – powiedział – jak na drawidyjskim południu.
– Mówiłeś mi, że na południu nie ma Arjów.
Karaka wzruszył ramionami.
– Możliwe. – Karaka cierpiał na typowy dla Indusów brak precyzji. – Ale wieśniacy to inny gatunek niż mieszkańcy miast. Nie chcą opuszczać swojej ziemi i swoich zwierząt.
– Z wyjątkiem tych przypadków, kiedy to robią – wtrąciłem. Najbardziej popularne opowieści indyjskie dotyczą wiejskiego chłopca, który wyrusza do wielkiego miasta, zaprzyjaźnia się z magiem, poślubia królewską córkę, namaszcza się klarowanym masłem z bawolego mleka, o konsystencji oliwy, o zapachu przyprawiającym o mdłości, uwielbianym przez bogaczy. Kapłani w świątyniach co pewien czas zanurzają w tej śmierdzącej, lepkiej cieczy posążki swoich bogów.
Benares jest wielkim miastem zbudowanym na południowym brzegu Gangesu. Mieszkańcy jego lubią mówić, że to najstarsze zamieszkane miasto świata. Ponieważ świat jest bardzo duży i bardzo stary, nie całkiem pojmuję, skąd oni to wiedzą. Ale rozumiem ich uczucia. Babilończycy również chełpią się starożytnością swojego miasta. Podczas gdy w Babilonie istnieje jednak wiele dokumentów opisujących dawne dzieje, to w miastach indyjskich trudno by było doszukać się czegoś na piśmie. Mieszkańcy ich przekazują sobie historię z ust do ust, podobnie jak to – przynajmniej do niedawna – czynili Persowie.
Przez przeszło tysiąc lat aryjscy najeźdźcy śpiewali hymny o tak zwanej boskiej wiedzy; znane są jako wedy. Język wedyjski jest bardzo stary i różni się znacznie od współczesnych języków. Prawdopodobnie tą samą aryjską mową posługiwali się pierwotni Irańczycy, a wiele opowieści przypomina też perskie legendy, które po dziś dzień starzy ludzie recytują na jarmarkach. Są to opowieści o takich samych bogach i demonach, zawiłych zatargach wojennych i nagłych objawieniach boskości. Ciekawe, że najczęściej opiewa się w Indiach boga ognia, Agni.
W całych Indiach bramini dbają o zachowanie tych hymnów. Jednakże istnieje wśród nich dość ścisła specjalizacja. Jedni słyną ze znawstwa wedów, które dotyczą, powiedzmy, Mitry lub takich półbogów jak Rama, inni pilnują wyłącznie rytuału składania ofiar i tak dalej.
Mimo że bramini stanowią najwyższy aryjski stan, wojownicy często sobie z nich żartują, a nawet znacznie niżsi rangą społeczną ludzie otwarcie kpią z nich w pieśniach i przedstawieniach widowiskowych. Bramini uważani są powszechnie za leniwych, skorumpowanych i bezbożnych. Jak ja to wszystko dobrze znałem! Persowie dokładnie tak samo patrzą na swoich magów. Ale z drugiej strony bogów, którym służą bramini, traktuje poważnie wielu ludzi. Agni, Mitra, Indra mają swoich wyznawców, zwłaszcza wśród mniej wykształconych społeczności aryjskich.
Nie sądzę, żeby ktokolwiek na świecie orientował się dokładnie we wszystkich zawiłościach pomieszanych ze sobą religii indyjskich. W obliczu nieco podobnej sytuacji Zoroaster po prostu uznał wszystkie te bóstwa za demony i wrzucił do świętego ognia. Niestety, powracają często, zupełnie jak dym.
Podjechaliśmy do drewnianej przystani, chyba do samego centrum Benaresu. Padał ulewny deszcz. Namiestnik był uprzedzony o naszym przybyciu, toteż zostaliśmy powitani przez delegację przemoczonych do nitki dostojników. Pogratulowano nam bezpiecznej podróży. Dodano uprzejmie, że nikt nie podróżuje w porze deszczowej. Widocznie byliśmy ulubieńcami bogów.
Przyniesiono mi drabinę, żebym mógł wdrapać się na grzbiet słonia. Ponieważ po raz pierwszy zetknąłem się z tymi zwierzętami, poganiacz próbował mnie uspokoić, oświadczając, że są one równie inteligentne jak ludzie. Podejrzewam, że nie był najlepszym znawcą ludzi, ale faktem jest, że słonie reagują na wiele słownych rozkazów; są jednocześnie przymilne i zazdrosne, uważają poganiacza za swoją prywatną własność i gdy ten wykazuje najmniejsze zainteresowanie innym słoniem, wpadają w szał. Stajnia słoni przypomina najbardziej harem w Suzie.
Zasiadłem na grzbiecie zwierzęcia na czymś w rodzaju drewnianego tronu osłoniętego parasolem. Potem poganiacz powiedział mu coś do ucha i nasza podróż się rozpoczęła. Nigdy w życiu nie poruszałem się na takich wysokościach, toteż dopiero po dłuższym czasie odważyłem się spojrzeć w dół, na błotnistą ulicę; zgromadził się tam spory tłum, żeby obejrzeć posła z dalekiego zachodu.
Do niedawna na równinie Gangesu nikt nawet nie słyszał o Persji. Ale rozwijające się królestwo Magadha nie ma dobrych uczelni, więc najzdolniejsi młodzi ludzie wysyłani są na naukę albo do Benaresu, albo do Takszaśili. Takszaśila cieszy się oczywiście większą popularnością od Benaresu jako bardziej odległa, bo młodzi ludzie zawsze wolą być jak najdalej od domu. W rezultacie młodzi mieszkańcy Magadhy nie tylko dowiadują się w Takszaśili o potędze Persji, lecz także stykają się z Persami z dwudziestej satrapii.
W pałacu przyjął nas wicekról Benaresu. Mimo że był smagły jak Drawidowie, należał do stanu wojowników aryjskich. Kiedy się zbliżyłem, skłonił się nisko. Podczas gdy wygłaszałem swoją zwykłą przemowę, spostrzegłem, że drży jak wierzba na wietrze. Był niewątpliwie przerażony, co sprawiło mi głęboką satysfakcję. Niech się boją Dariusza – pomyślałem sobie – a także jego posła.
Gdy skończyłem moją wytworną orację, wicekról odwrócił się i wskazał na wysokiego, bladego mężczyznę z kosmykiem rudych włosów wystających spod turbanu ze złotogłowia.
– Panie pośle, oto nasz czcigodny gość, Warszakara, pierwszy minister króla Magadhy.
Warszakara zbliżył się do mnie z niezdarnością wielbłąda. Stojąc naprzeciwko siebie twarzą w twarz pozdrowiliśmy się na sposób indyjski przez kiwanie głową i uścisk dłoni – własnych dłoni. Bez fizycznego kontaktu ze sobą.