Выбрать главу

– Król Bimbisara oczekuje z niecierpliwością posła króla Dariusza. – Głos Warszakary zaskoczył mnie. Był niebywale cienki jak na tak wielkiego mężczyznę. – Król przebywa w mieście Radźagryha i ma nadzieję powitać cię tam, panie, jeszcze przed końcem pory deszczowej.

– Poseł Wielkiego Króla oczekuje z niecierpliwością spotkania z królem Bimbisara. – W tym czasie potrafiłem już prowadzić ceremonialną konwersację bez tłumacza. Pod koniec mojej misji w Indiach nawet uczyłem Karakę dworskiego języka.

Z początku zawsze mówiłem o Dariuszu jako o Wielkim Królu, ale kiedy dworzanie Bimbisary zastosowali ten tytuł wobec niego, zacząłem mówić o Dariuszu jako o Królu Królów. Tego już nie mogli przebić.

– Cóż za szczęśliwy przypadek – odpowiedział minister głaszcząc zieloną brodę – że znaleźliśmy się w Benaresie w tym samym czasie. Pragnę z całego serca towarzyszyć ci, panie, w podróży do Radźagryhy.

– Będziemy bardzo radzi. – Odwróciłem się ku wicekrólowi pragnąc wciągnąć go do rozmowy. Ale on patrzył z przerażeniem w oczach na Warszakarę. Widocznie nie ja, lecz ów przybysz z Radźagryhy tak przestraszył wicekróla i jego otoczenie.

Zaintrygowało mnie to, więc pomijając protokół zapytałem:

– Co sprowadziło ministra do Benaresu?

Warszakara obnażył w szerokim uśmiechu czerwone zęby. Żuł bez przerwy liście betelu.

– Jestem w Benaresie, żeby mieć oko na ogiera – odparł. -

Znajduje się teraz w Jelenim Parku za miastem. Podobnie jak my nie lubi pory deszczowej. Ale wkrótce znowu ruszy w świętą drogę i gdyby wkroczył do Benaresu… – Warszakara nie skończył zdania. Pokazał mi natomiast raz jeszcze wszystkie swoje jaskrawoczerwone zęby. Tymczasem ciemna twarz wicekróla zszarzała do tego stopnia, że wyglądała jak pokryta popiołem z dawno wygasłego ogniska.

– Czyj koń – spytałem – znajduje się w Jelenim Parku? I dlaczego jego droga jest święta?

– Prawdziwie wielki król co najmniej jeden raz. za swojego panowania składa ofiarę z konia. – Nie podobało mi się, że Warszakara użył przymiotnika wielki, ale nie zareagowałem. Pomyślałem, że będzie dość czasu, żeby go pouczyć. Oczami duszy widziałem już orła Dariusza, przemoczonego wprawdzie, lecz wznoszącego się nad całymi Indiami. – Wpędza się ogiera do wody za pomocą miotły. Następnie czterookiego psa musi zachłostać na śmierć syn ladacznicy. Jako aryjski kapłan, powinieneś panie rozumieć znaczenie tej ofiary.

Zachowałem uroczystą minę, choć nic nie rozumiałem.

– Zwłoki psa przepływają pod brzuchem końskim i płyną dalej na południe, gdzie żyją umarli. Potem wyciąga się konia z wody i pozwala mu hasać, gdzie tylko zechce. Jeżeli pobiegnie na obce terytorium, mieszkańcy tego kraju muszą się albo poddać naszemu królowi, albo walczyć o swoją niepodległość. Jeżeli złapią konia, to przyszłość króla jest poważnie… zagrożona. Jak widzisz, ofiara z konia to nie tylko jeden z naszych najstarszych obrzędów, lecz być może także najchlubniejszy.

Dopiero teraz zrozumiałem zdenerwowanie wicekróla Benaresu. Jeżeliby koń wpadł do miasta, jego mieszkańcy byliby zmuszeni albo uznać Bimbisarę za swojego króla, albo ruszyć do walki. Ale przeciw komu?

Warszakara opowiadał mi to wszystko z prawdziwą przyjemnością. Satysfakcję sprawiało mu przerażenie gospodarzy.

– Oczywiście, nigdy nie igramy z losem naszego króla. Za rumakiem podąża trzystu naszych najlepszych i najszlachetniejszych wojowników. Wszyscy jadą konno, lecz nie na klaczach! Ogierowi nie wolno sparzyć się z kobyłą przez cały rok, a i król przez ten czas musi zachować wstrzemięźliwość. Musi spędzać w cnocie wszystkie swoje noce leżąc obok najpiękniejszej ze swoich żon. Ale na razie jesteśmy tutaj. Jeżeli ogier wpadnie do Benaresu, wtedy ci dobrzy ludzie… – Warszakara uczynił szeroki gest obejmujący wicekróla i jego świtę – zostaną poddanymi króla Bimbisary, co, jak sądzę, nie sprawi im przykrości. Przecież nasz król jest ożeniony z siostrą ich obecnego władcy, króla Kosali.

– Będzie jak los zrządzi – westchnął wicekról.

– Jestem tutaj po to, żeby przekonać naszych przyjaciół, sąsiadów, kuzynów, bo widzisz, panie, my już traktujemy ludność Benaresu jak część rodziny Magadhy, żeby się nie buntowali, jeżeli ogier zdecyduje się wpaść do ich miasta i napić się wody z Gangesu.

W gruncie rzeczy niezbyt obiecujący początek misji poselskiej, pomyślałem, kiedy prowadzono nas do naszych komnat w pałacu wicekróla. Wojna pomiędzy Magadhą i Kosalą zaburzy z pewnością handel żelazem; bywa jednak i tak, że wojnę między dwoma potężnymi państwami rozstrzyga trzecie mocarstwo. Przed laty pewien indyjski król zaofiarował swoje mediacyjne usługi Cyrusowi i królowi Medów. Obydwie strony oczywiście odrzuciły ofertę. Ludzie z zachodu mogą podróżować na wschód, ale ludzie ze wschodu nie powinni się pchać na zachód!

Ze względu na handel żelazem miałem nadzieję, że rumak pozostanie w Jelenim Parku. Ze względu zaś na przyszłą sławę imperium perskiego wolałem, żeby poczuł pragnienie i napił się wody z Gangesu.

W dwa dni później ogier pogalopował na południe i Benares był uratowany. Rozzłościło to wprawdzie Warszakarę, ale z wysiłkiem udawał zupełnie spokojnego.

– Musisz, panie – powiedział do mnie nazajutrz – pójść ze mną do świątyni boga Agni. Jest podobny do waszego boga ognia i zechcesz niewątpliwie oddać mu cześć w jego indyjskim otoczeniu.

Nie oświeciłem ministra co do istoty Mądrego Pana. Postanowiłem rozmawiać o religii wyłącznie z braminami, świętymi ludźmi i królami. Interesował mnie jednak zasięg wpływów idei mojego dziadka poza granicami Persji.

Niesiono nas w pozłacanych lektykach do świątyni boga Agni całymi milami wąskich, krętych, nieprawdopodobnie zatłoczonych uliczek. Dotarliśmy do małego, brzydkiego budynku z drewna i cegieł. W drzwiach powitał nas uniżenie główny kapłan o ogolonej głowie, prócz długiego pasemka włosów na samym czubku. Miał na sobie szkarłatne szaty, w ręku trzymał pochodnię.

Obok wejścia do świątyni stał okrągły kamienny ołtarz pod baldachimem chroniącym go przed deszczem. Kapłan niedbałym ruchem podpalił oliwę pochodnią. Muszę przyznać, że oburzyło mnie to świętokradztwo. Święty ogień wolno zapalać jedynie w zacienionym miejscu. Może jednak ze względu na to, że od wielu miesięcy słońce nie ukazało się ani razu, całe Indie uznano za zacienione miejsce.

Wszedłem wraz z Warszakarą do świątyni, w której drewniany posąg Agniego błyszczał od zjełczałego masła. Bóg ten siedzi na baranie. W jednej z czterech rąk trzyma włócznię symbolizującą ogień, na głowie ma misterną drewnianą koronę wyobrażającą dym. Dalsze wizerunki boga Agni w tej świątyni ukazują go z siedmioma językami i jeszcze inaczej. Jak większość indoaryjskich bóstw przedstawia się go w wielu postaciach. W palenisku jest ogniem, na niebie błyskawicą. Ale zawsze pośrednikiem pomiędzy ludźmi i bogami, ponieważ ogień przenosi ofiarę z ziemi do nieba.

Uczestniczyliśmy w licznych obrzędach; większość z nich jest niejasna dla nie-braminów, między innymi dlatego, że kapłani używają archaicznego języka, którego ani Karaka, ani ja nie rozumieliśmy.

– Wątpię czy oni sami go rozumieją – powiedział później. Chociaż jego rodzice byli dźinistami, Karaka twierdził, że on sam oddaje cześć nagom, czyli wężom. W gruncie rzeczy Karaka był niewierzący.

Po godzinie śpiewnego mamrotania musieliśmy pić ze wspólnego pucharu coś bardzo niesmacznego. Posłusznie łyknąłem raz. Skutek był piorunujący i nieskończenie silniejszy od działania haomy. Ponieważ jednak nie uznaję wedyjskich bogów, sny na jawie nie miały związku z odbywającym się przed moimi oczami ceremoniałem. Mimo to w pewnej chwili zdawało mi się, że wszystkie cztery ramiona Agniego poruszają się i, dzięki takiej czy innej sztuczce, włócznia płonie.