– Będzie ci tak chłodno w południe jak w krainie śniegu. – Wyrażenie to pochodziło z czasów pierwszych Arjów. Sądzę, że mniej niż tuzin osób na dworze Magadhy zetknęło się kiedykolwiek ze śniegiem.
Pojechaliśmy wraz z Karaką osłoniętym wozem. Karaka właśnie wrócił z południa, gdzie oglądał kopalnie rudy żelaznej. Ich rozmiary zrobiły na nim duże wrażenie. Ponieważ woźnica naszego zaprzęgu z wołów był szpiegiem i znał perski, porozumiewaliśmy się ze sobą umownym językiem. Nie mogliśmy wiedzieć, kto zna perski, a kto nie. Wszyscy mówiący po persku pochodzili z północno-zachodniego obszaru pomiędzy Gandharą i doliną Indusu. Tamtejsi mężczyźni są wyżsi i jaśniejsi od ludzi z Magadhy. Mają równie wielkie jak my trudności z rozumieniem miejscowego dialektu. Na moją cześć Warszakara sprowadził kilkudziesięciu takich ludzi i to oni nas szpiegowali.
Posiadłość księcia Dżety otaczał mur z niewypalanych cegieł, z jedną tylko drewnianą bramą od strony głównej drogi. Ponieważ ani mur, ani brama nie były szczególnie okazałe, mogliśmy sobie wyobrazić, że składamy wizytę na przykład starszym cechu młynarzy. Ale kiedy znaleźliśmy się w środku, nawet Karaka, który tak nie lubił Arjów, był olśniony.
Na końcu długiej alei kwitnących drzew znajdował się wytworny pawilon o wysokich łukowych oknach zacienionych osłonami z jasnoniebieskiego jedwabistego materiału, będącego w istocie nową odmianą bawełnianej tkaniny.
Zapach kwiatów i traw zmieniał się w zależności od części ogrodu. Teren pomiędzy Gangesem i Radźagryhą jest zupełnie płaski, książę Dźeta kazał więc usypać liczne wzgórza i miniaturowe pagórki dla przerwania monotonii krajobrazu. Na sztucznych pagórkach zasadzono kwiaty i niskie drzewa, a miniaturowe góry miały imitować szare Himalaje. Efekt był wyjątkowo piękny.
We wnętrzu pawilonu panował półmrok i zgodnie z obietnicą chłód, gdyż co pewien czas strumienie wody chłodziły powietrze i zraszały zielone krzewy przed jego oknami. Z czasem jeden z członków mojej świty odkrył zasadę, na której oparty był ten hydrauliczny system, i zainstalował go w ogrodach nowego pałacu w Babilonie. Ale podobnie jak wszystkie innowacje w tym mieście wkrótce go zarzucono. W Babilonie wszystko, co jest późniejsze od unowocześnień wprowadzonych przez Nabuchodonozora, uważa się niemal za świętokradztwo. Babilończycy są chyba największymi konserwatystami świata.
Książę Dźeta nie był ani stary, ani młody; miał skórę jaśniejszą od przeciętnego mieszkańca Magadhy i nad oczami grubą fałdę charakterystyczną dla himalajskich górali i mieszkańców Państwa Środka. Jak na indyjskiego szlachcica i jak na upalną porę wątły ten człowiek poruszał się zadziwiająco szybko – nie ulega wątpliwości, że przyczyniał się do tego chłód utrzymywany w pawilonie przez bieżącą wodę, cień drzew i obracające się w iście magiczny sposób wachlarze.
Książę powitał nas ceremonialnie. Potem oświadczył, że bardzo się cieszy, iż poślubiam jego wnuczkę, która zgodnie z powszechną opinią jest zwinna jak gazela, płodna jak świeża sałata i tak dalej. Byłem zadowolony, iż przynajmniej nie udaje, że ją zna.
Po wymianie grzeczności podano nam lekki, smaczny posiłek.
– Nie jadam mięsa – powiedział książę – ale ty, panie, możesz je oczywiście dostać, jeżeli masz ochotę…
– Nie. – Ulżyło mi. W upalne letnie dni kombinacja mięsa i topionego masła bawolego działała na mnie tak ogłupiająco, że stawałem się tępy jak przekarmiony bramin. Spytałem swego gospodarza, czy nie jada mięsa ze względów religijnych.
Książę Dźeta machnął ręką, jak gdyby wyrażając pogardę wobec samego siebie.
– Chciałbym być naprawdę oświecony. Lecz nie jestem. Przestrzegam ślubów na tyle, na ile potrafię, ale potrafię niewiele. Daleko mi do nirwany.
– Być może – powiedziałem – Mądry Pan uzna twoje intencje za czyny i pozwoli ci przekroczyć most zbawienia prowadzący do raju. – Sam nie rozumiem, dlaczego pozwoliłem sobie na nietakt, jakim jest mówienie o religii w domu człowieka tak bliskiego Buddzie. Uczono mnie wprawdzie, że nasza religia jest jedyną prawdziwą wśród istniejących na świecie i że należy ją szerzyć wśród wszystkich ludzi niezależnie od tego, czy im lub ich demonom to się podoba, lecz byłem przecież także dworzaninem, a co ważniejsze, posłem, Dariusz przykazał mi bardzo stanowczo, żebym nie atakował obcych bogów i nie narzucał cudzoziemcom wiary w Mądrego Pana.
Książę Dźeta postanowił pobłażliwie odnieść się do mego braku ogłady.
– Byłoby wielką łaską ze strony twojego Mądrego Pana, gdyby zechciał mnie, niegodnemu, pomóc w przekroczeniu mostu do… raju. – Pojęcie raju, jako Przybytku Przodków, jest niezupełnie zrozumiałe dla Indoarjów, a już całkiem nie uznawane zwłaszcza przez tych, którzy zastąpili swoich wedyjskich bogów przez ideę długiego łańcucha śmierci i ponownych narodzin, dla człowieka kończącego się albo osobistym oświeceniem, albo dlatego, że dany cykl wcieleń zakończył się i rozpoczyna się inny.
Nie kontynuowałem rozmowy o Mądrym Panu. Niestety, książę Dźeta postanowił zrobić to samo. Zaczął mówił o Buddzie.
– Spotkasz go, kiedy odwiedzisz nas w Kosali. Byłbym niepocieszony, gdybyś pozbawił nas, jakże to powiedzieć, twojej promiennej obecności w Śrawasti, i to nie tylko jako wysłannika Wielkiego Króla, lecz co ważniejsze, jako wnuka Zoroastra. – Jak wszyscy Indusi książę Dźeta doskonale umiał wić kwieciste wianki ze słów. Jak wszyscy perscy dworzanie ja też to umiałem. Ale po posiłku pozwoliliśmy kwiatom zwiędnąć i przystąpiliśmy do omawiania spraw bieżących.
– Przejdźmy się – powiedział książę, biorąc mnie pod rękę. Zaprowadził mnie do sztucznego jeziora, które zostało tak pięknie obsadzone trzcinami i kwiatami lotosu, że można się było łatwo pomylić i uznać je za bardzo udane dzieło przyrody. Dzięki jakiemuś złudzeniu perspektywicznemu jezioro wydawało się bardzo szerokie, głębokie i ciągnące się aż po łańcuch gór.
Kiedy dotarliśmy do brzegu, książę Dźeta zdjął wierzchnie odzienie.
– Czy umiesz pływać? – zapytał.
– Jest to jedna z pierwszych nauk, jakie pobieramy – odparłem.
Tak naprawdę to nigdy nie nauczyłem się dobrze pływać. Ale bez trudu nadążałem za księciem, który płynął w pięknym stylu przez płytkie jezioro ku łańcuchowi miniaturowych gór. Kolorowe ryby przemykały się pomiędzy naszymi nogami, a od brzegu obserwowały nas różowe flamingi. Tego dnia miejsce to przypominało raj.
Gdy byliśmy o kilka stóp od sztucznej skały, książę Dźeta powiedział:
– Teraz zatkaj sobie nos i daj nura pod ten pagórek. – Sam zniknął pod wodą niczym polująca na rybę mewa.
Ponieważ nie umiałem nurkować, ostrożnie zanurzyłem głowę i zacząłem machać nogami. Byłem pewny, że się utopię. Kiedy jednak po raz pierwszy w życiu otworzyłem pod wodą oczy, ujrzałem zachwycająco kolorowe ryby, chwiejące się paprocie i pędy lotosów pnące się na powierzchnię. Gdy już zabrakło mi niemal całkowicie tchu, spostrzegłem otwór prowadzący do jaskini. Jednym rzutem nóg dostałem się do środka, odbiłem się w górę i wychynąłem na powierzchnię.
Książę Dźeta pomógł mi wyjść z wody. Na pięknym białym piasku umieszczono łoża, stoły i krzesła. Tyle że piasek nie był biały, lecz robił wrażenie niebieskiego. Wszystko w pieczarze błyszczało jasnoniebieskim światłem, zupełnie jak gdyby pod wodą płonął ogień. Ten naturalny efekt był rezultatem kilku małych otworów w skale na poziomie jeziora. Światło i powietrze przedostawały się do pieczary, ale nikt nie mógł do niej zajrzeć.
– Ani podsłuchiwać – powiedział mój gospodarz, wyciągając się na łożu. – Jest to jedyne miejsce w Królestwie Magadhy, gdzie Warszakara nie może nas usłyszeć.