Выбрать главу

– To ty, książę, zbudowałeś tę pieczarę?

– Tak, podobnie jak te góry. I jezioro. I park. Byłem wtedy oczywiście młody i jeszcze nie złożyłem ślubów. Ceniłem sobie nade wszystko wszelkie przyjemności tego świata, a takie podejście do życia staje się źródłem bólu, nieprawdaż?

– W życiu bywa więcej radości niż bólu. Spójrz na swoje wspaniałe dzieło…

– … za które będę musiał zapłacić, kiedy w następnym wcieleniu okażę się bezpańskim kundlem. – Książę mówił to tak pogodnym tonem, że trudno się było zorientować, czy mówi na serio, czy żartuje, co zawsze charakteryzuje najlepsze maniery.

Potrafił jednakże być także bezpośredni.

– Rozumiem, że zawarłeś traktat z moim kuzynem Bimbisarą?

– Tak, zawieramy umowę. Żelazo dla Persji, złoto dla Magadhy. Nie ustaliliśmy jeszcze ceny. Zapewne będę musiał powrócić do Suzy, zanim zdołam przekazać ostateczną decyzję Wielkiego Króla.

– Rozumiem. Kiedy będziesz w Kosali?

– Nie mam pojęcia.

– Przyjechałem tu nie tylko po to, by wziąć udział w twoim ślubie z moją wnuczką, lecz również żeby zaprosić cię w imieniu króla Prasenadźita do odwiedzenia jego dworu w możliwie najbliższym czasie.

Po dyplomatycznej pauzie zareagowałem na pośpiech mojego gospodarza, pytając:

– Więc myślisz, że będzie wojna?

– Tak. Wkrótce. Wojska już podążają w stronę rzeki.

– Ażeby wkroczyć do federacji republik?

– Tak… – Oczy księcia robiły wrażenie błękitnych jak jego sztuczne jezioro. W normalnym świetle miały kolor, który nazwałem himalajską szarością, jaki widuje się tylko u mieszkańców tego tak wysoko położonego regionu świata.

– Jak zachowa się Kosala?

– Jak zachowa się Persja?

Nie byłem przygotowany na szczerość, która przewyższała nawet moją.

– Z Takszaśili do Magadhy jest tysiąc mil.

– Słyszeliśmy, że wojska Wielkiego Króla potrafią się szybko posuwać naprzód.

– Wobec tego wiesz zapewne również, książę, że armia Wielkiego Króla na zachodzie zajmuje się Grekami… – Nie uznałem za konieczne tłumaczyć greckiej sytuacji człowiekowi tak cywilizowanemu jak książę Dźeta. Gdyby ta wiedza była mu potrzebna, zdobyłby ją; okazało się później, że nic nie wiedział o Europie. – Inne oddziały pilnują północnej granicy broniąc jej przed tamtejszymi plemionami.

– Naszymi kuzynami. – Książę Dźeta się uśmiechnął.

– Sprzed trzydziestu czy czterdziestu pokoleń. Ale niezależnie od tych starych koligacji są to obecnie nasi wspólni wrogowie.

– Tak, oczywiście. Lecz Wielki Król z pewnością trzyma wojska w swojej satrapii nad Indusem.

– Tak, tylko dla obrony. Nie posłałby ich do Magadhy.

– Jesteś tego pewny?

– Wielki Król sprawuje władzę w dolinie Indusu ledwie od jednego pokolenia. Bez perskiego garnizonu…

– Rozumiem – westchnął książę. – Miałem nadzieję… – Zrobił gest ręką, delikatny i tajemniczy zarazem. Jeszcze nie nauczyłem się mowy rąk, jak nazywają to Indusi. Najsubtelniejsze kwestie wyrażane są często nie słowami, ale gestami. Ten sposób porozumiewania wywodzi się z tradycji przedhistorycznych tańców.- Czy twoim zdaniem mój zięć jest sympatyczny?

– O tak. Bardzo wytworny i… sentymentalny.

– Sentymentalny na pewno. Kiedy mu zdechł ulubiony ptak, płakał przez cały tydzień.

– Minister natomiast nie płacze! – Pomyślałem sobie, że teraz sprawdzę, czy tajna służba Magadhy przeniknęła do groty księcia Dżety.

– Nie. To twardy człowiek. Marzy mu się aneksja Benaresu. Upadek Kosali.

– A może to nie tylko marzenie?

– Prasenadźit to święty człowiek. Nie dba o doczesny żywot. To arhat. Więc jest bliski oświecenia, unicestwienia osobowości.- I może dlatego jego królestwo jest tak bliskie rozpadu, jeżeli nie oświecenia.

Książę Dźeta wzruszył ramionami.

– Nie ma powodu, żeby królestwa były inne niż ludzie. Rodzą się. Rozwijają. Umierają.

– Czemu więc martwi cię, że Kosala przypomina ciało człowieka martwego od trzech miesięcy?

– Oj, martwi mnie to, martwi. Z powodu sanghi. Sangha to nazwa zakonu lub gminy buddystów. Sam wyraz i jego znaczenie są o stulecia, a może nawet tysiąclecia, starsze od buddyzmu. W republikach sangha oznacza zgromadzenia naczelników wszystkich rodzin. W niektórych republikach członkowie zgromadzenia otrzymują tytuł radży, czyli króla, co stanowi zręczne obejście głównej zasady monarchii: bo tam, gdzie każdy staje się królem, nikt nim nie będzie. W owych czasach żadną republiką nie rządził jeden człowiek.

Ponieważ sam Budda był synem członka zgromadzenia republiki Śakjów, często mówi się o nim jako o królewskim synu. Ale jego ojciec był po prostu jednym z wielu naczelników rodów, którzy zbierali się, by radzić nad sprawami republiki Podczas gdy republikańska sangha rządzi głosami większości jej członków, to decyzje sanghi buddystów muszą być podejmowane jednogłośnie. Po śmierci Buddy zasada ta stała się powodem licznych kłopotów dla jego zakonu.

– Czy boisz się króla Bimbisary?

– Nie. To nasz przyjaciel.

– A Warszakary?

Umyślnie, a może przypadkowo, książę Dźeta wyrysował na miękkim, białym – nie, błękitnym – piasku gwiazdę.

– To typowy królewski minister. Dla niego zakon, każdy zakon, jest niebezpieczny.

– Republikański?

– Właśnie. A ponieważ Bimbisara jest stary, a Warszakara młody, należy spodziewać się najgorszego. – Książę roześmiał się. – Widzisz, że niedobry ze mnie buddysta. Muszę się zajmować polityką, a powinienem spełniać śluby.

– Jakich ślubów n i e spełniłeś? – Brałem wówczas wszystko bardzo dosłownie. A poza tym te niezliczone religie wyznawane w Indiach wciąż mi się mieszały. Indusi akceptują wszystko, czyli w gruncie rzeczy nic. Ilekroć zapalałem święty ogień w zacienionym miejscu, obserwowało mnie kilku ciekawych braminów. Byli zawsze grzeczni i zadawali właściwe pytania. Ale nigdy nie zjawiali się po raz drugi. Nie mam pojęcia, co robiłby mój dziadek, żeby ich nawrócić.

– Jestem człowiekiem zbyt przywiązanym do świata – powiedział książę Dźeta. Rzucił kamyk w połyskliwy błękit jeziora. Po chwili przypłynęło do nas stado dużych ryb przypominających morświny. Ale kiedy wynurzyły się na powierzchnię, okazało się, że to młode dziewczyny Każda trzymała instrument muzyczny owinięty w wodoszczelną skórę.

– Pomyślałem sobie, że trochę muzyki sprawi ci przyjemność. Zaprojektowałem te góry i tę grotę tak, żeby muzyka brzmiała jak najlepiej. Nie jestem biegły we wszystkich sześćdziesięciu czterech naukach pomocniczych, ale znam się na muzyce, którą uważam za najbliższą… – Słusznie zrezygnował z porównania do czegoś tego, co uważał za nieporównywalne z czymkolwiek innym.

Muszę przyznać, że koncert sprawił mi mniejszą przyjemność niż to siedzenie wśród chybotliwego błękitnego światła wody, dzięki któremu wszystko dokoła wydawało się eteryczne jak świat po wypiciu haomy.

Zastanawiam się teraz, czy wszystko to było zaplanowane. Wiem tylko, że wiele z tego, co książę Dźeta opowiedział o Buddzie, pozostało mi w pamięci. Czy możliwe, że błękitne światło i muzyka wywołały takie wizje, jakie daje święta haoma, a nawet diabelska soma? Odpowiedź znać może tylko książę Dźeta, lecz on od dawna zamienił ciało, które zamieszkiwał, kiedy siedział obok mnie, na inne. Ale jakie? Miejmy nadzieję, że wcielił się chociażby w jakieś pomniejsze indyjskie bóstwo z jedną zaledwie parą rąk i że osiągnął niemal pełnię szczęścia przed ostateczną nicością.

Podczas koncertu książę Dźeta opowiadał mi o czterech szlachetnych prawdach Buddy.