– Kto to taki?
– To jedno z imion Buddy. Tak go nazywamy. Tathagata znaczy „ten, który doszedł do prawdy” – Po tych słowach książę dał nurka do wody. Niezdarnie skoczyłem w ślad za nim.
Po latach odkryłem, że każde słowo wypowiedziane w grocie pod wzgórzem zostało dokładnie spisane przez agenta tajnej służby Magadhy. Warszakarze udało się jakimś sposobem przebić wąski kanał w miękkim kamieniu, z którego zrobiono górę Na szczęście książę Dźeta był zbyt ważną osobistością, by mógł zostać uwięziony, a poseł Wielkiego Króla – nietykalny.
Podróż powrotna do Radźagryhy trwała nieskończenie długo.
Zakurzoną drogą ciągnęli ludzie, wozy, oddziały wojskowe, wielbłądy, słonie. Wszyscy chcieli zdążyć do miasta przed zachodem słońca i zamknięciem bram.
Muszę przyznać, że nigdy nie przyzwyczaiłem się do tego, że Indusi wypróżniają się publicznie. Na żadnej z dróg nie można uniknąć widoku dziesiątków niefrasobliwie kucających mężczyzn i kobiet. Najgorsi są dźiniści i buddyjscy mnisi. Ponieważ mnich je tylko to, co wyżebrze, ludzie bardzo często i nieraz umyślnie wkładają mu do miski zepsutą żywność. Wszystko, co znajdzie się w misce, musi być przez niego zjedzone. W rezultacie tej koszmarnej doprawdy diety wielu mnichów cierpi na najrozmaitsze dolegliwości żołądkowe – i to na widoku publicznym.
Widziałem chyba z tuzin buddyjskich mnichów. Każdy miał na sobie jakieś szmaty i w ręku żebraczą miskę. Żaden z nich nie był ubrany w żółtą szatę, strój dziś tak dla nich charakterystyczny, ponieważ w owych czasach najbardziej żarliwi buddyści mieszkali z dala od ludzi i pokus. Z czasem okazało się, że takie samotne życie uniemożliwia zapisywanie i przekazywanie wszystkich słów wypowiedzianych kiedykolwiek przez Buddę, czego pragną buddyści. Z czasem mężczyźni i kobiety naprawdę oddani Buddzie utworzyli wspólnoty. Już w czasie mojej pierwszej wizyty w Indiach wspólnoty buddyjskie były znacznie bardziej osiadłe niż na początku.
Pierwsi uczniowie szli w ślad za Buddą i wędrowali zawsze, z wyjątkiem pory deszczowej. W ostatnich latach życia Budda krążył dokoła, zaczynając i kończąc wędrówkę w Śrawasti. W tamtejszym parku spędzał porę deszczową. Park ten podarował zakonowi książę Dźeta, a n i e miejscowy handlarz imieniem Anathapindika, który rozgłaszał, że dał zań księciu olbrzymią sumę pieniędzy. Ponieważ książę zawsze starał się unikać pochwał i wyróżnień za swoje zasługi, Anathapindikę uważa się teraz powszechnie za najhojniejszego patrona Buddy. Nie znałem człowieka równie szlachetnego jak książę Dźeta.
Po ustaniu deszczów Budda czasami odwiedzał swój dom u podnóża Himalajów. Szedł na południe przez republiki, odwiedzając takie miasta jak Kuśinagara i Waiśali. Niedaleko portu w Pataliputrze przekraczał Ganges i szedł na południe do Radźagryhy, gdzie spędzał co najmniej miesiąc w Parku Bambusowym tuż przy miejskich murach. Zawsze sypiał pod drzewami. Wolał żebrać prosząc o żywność na wiejskich drogach niż na rojnych ulicach Radźagryhy. Gdy podczas południowych upałów medytował pod jakimś drzewem, przychodzili do niego najrozmaitsi ludzie, nie wyłączając króla Bimbisary.
Pragnę tu zaznaczyć, że widok świętego męża siedzącego w kucki pod drzewem jest w Indiach rzeczą powszechną. Wiemy o wielu, którzy siedzą w tej samej pozycji od lat. Zraszani deszczem, prażeni słońcem, smagani wiatrem, żywią się tym, co ludzie im przyniosą. Niektórzy w ogóle nie mówią, inni mówić nie przestają.
Z Radźagryhy Budda przenosił się do Benaresu. Przyjmowano go tam zawsze jak zwycięskiego wodza. Tysiące ciekawskich towarzyszyły mu do Jeleniego Parku, w którym po raz pierwszy wprawił w ruch koło doktryny. Właśnie z powodu tych tłumów rzadko pozostawał w Jelenim Parku na długo. O północy opuszczał Benares i szedł ku północno-zachodnim miastom Kauśambi i Mathura, a tuż przed rozpoczęciem pory deszczowej powracał do Śrawasti.
Buddę czcili wszyscy, nie wyłączając tych braminów, którzy mieli prawo uważać, że zagraża ich prestiżowi. Należał wszak do stanu rycerskiego. Ale był więcej niż wojownikiem, więcej niż braminem. Był złocisty. I bramini bali się go, gdyż drugiego takiego nie znali. Lecz ściśle mówiąc, nie było go. Przyszedł i odszedł.
8
Adźataśatru, wypłaciwszy mi posag, powiedział:
– Teraz musisz sobie kupić dom. Ani za duży, ani za mały. Powinien być większy od mojego i mniejszy od królewskiego pałacu. Musi mieć na dziedzińcu studnię z najczystszą wodą. I dziesięć rodzajów kwitnących krzewów. Pomiędzy dwoma drzewami musisz zawiesić huśtawkę dość szeroką na dwoje ludzi, żebyście mogli huśtać się razem przez wiele szczęśliwych lat. W sypialni powinno być szerokie łoże z baldachimem z chińskiego jedwabiu. Łoże powinno stać pod oknem, z którego będzie widok na kwitnące drzewo. – Wyliczywszy wszystko, co powinno się znaleźć w moim przyszłym domu, uniósł brwi i dodał: – Ale gdzie znaleźć idealne miejsce? Musimy szukać, mój drogi. Nie ma chwili do stracenia!
Nie trzeba chyba mówić, że Adźataśatru już znalazł ten idealny dom. Prawdę mówiąc, był jego własnością. W ten sposób w końcu zwróciłem teściowi połowę posagu za przyjemny, choć nieco zrujnowany dom, położony przy hałaśliwej ulicy.
Ku mojemu zdziwieniu nie próbowano mnie przed ślubem nawrócić na wiarę w demony. Nie oczekiwano ode mnie niczego, poza odegraniem roli pana młodego w pradawnej aryjskiej ceremonii, dość zresztą zbliżonej do naszej. Podobnie jak w Persji, część religijną odprawiają kapłani, co oznacza, że nie trzeba zwracać najmniejszej uwagi na to, co mówią lub robią.
Późnym popołudniem przybyłem do niskiego, długiego drewnianego domu należącego do Adźataśatru. Przy wejściu powitał mnie tłum prostych ludzi komentujących przychylnie mój wygląd. Czułem się wspaniale, choć było mi gorąco w szalu ze złotogłowia i w turbanie, który służący zawijał i poprawiał przez co najmniej godzinę. Osobisty balwierz króla obrysował mi oczy na czarno i polakował wargi. Następnie narysował mi na ciele pastą sandałową zabarwioną cynobrem liście i gałęzie drzewa, z subtelnie wykreślonym pniem schodzącym wzdłuż mojego brzucha do przyrodzenia, które pomalował tak, żeby przypominało korzenie. Połyskliwy wąż owijał się dokoła moich łydek. Tak, balwierz pochodził z Drawidów i nie mógł się oprzeć pokusie użycia tego przedaryjskiego symbolu. Podczas upałów eleganccy Indusi często malują sobie ciała pastą sandałową, twierdząc, że to chłodzi. Nic podobnego. Człowiek i tak poci się jak koń, ale za to pot nabiera zapachu najegzotyczniejszych perfum.
Towarzyszył mi Karaka i całe poselstwo. Wszyscy już ubieraliśmy się na modłę indyjską. Klimat zatryumfował nad patriotyzmem.
Przy wejściu do pałacu zostaliśmy powitani przez Adźataśatru i Warszakarę. Ich stroje były jeszcze wspanialsze niż mój. Rubiny Warszakary miały ten sam kolor co jego zęby, a następca tronu mienił się cały tysiącem tysięcy brylantów, jak mówią Indusi. Sznur brylantów zwisał z jego szyi, brylanty pokrywały mu palce, spadały kaskadami z płatków uszu, pokrywały mu wielki brzuch.
Zgodnie ze starodawnym zwyczajem Adźataśatru podał mi srebrny kubek, napełniony miodem zmieszanym ze zsiadłym mlekiem. Kiedy wypiłem tę sytną mieszankę, zaprowadzono mnie na centralny dziedziniec, gdzie ustawiono kolorowy namiot. W głębi namiotu znajdowała się moja nie znana narzeczona z matką, babką, siostrą, ciotkami i służącymi. Po naszej stronie zebrali się męscy członkowie rodziny królewskiej na czele z królem Bimbisarą, który powitał mnie poważnie i przyjaźnie.
– Dziś będziemy świadkami połączenia się Arjów z dalekiej Persji i Arjów z Magadhy.