Выбрать главу

– Co myśli król o planach twojego ojca?

– Nie zna ich. Skąd miałby o nich wiedzieć? Stara królowa mu nie powie, bo boi się mojego ojca. Nie wiem, dlaczego. Przecież jest jego matką.

– Minister mu chyba powiedział.

– Nikt nie wie, co minister mówi komukolwiek w sekrecie. – Ambalika wydała mi się nagle dwa razy starsza niż przed chwilą. – Ale on nienawidzi republik.

– Oznajmił mi to.

– Tak, każdy wie, co on mówi – ciągnęła z dwuznacznym uśmiechem. Pomyślałem sobie wtedy, czy gdyby istniała sześćdziesiąta piąta sztuka, byłaby to dyplomacja czy spiskowanie?

Rozmowę przerwało nam przybycie dziadka Ambaliki, księcia Dżety. Ponieważ był to trzeci dzień naszego małżeństwa, przyniósł nam dary, a my przyjmowaliśmy go w głównym pomieszczeniu naszego domu. Mimo wytwornych mebli i draperii, nie dało się ukryć faktu, że dom wkrótce rozpadnie się z powodu termitów i zgnilizny. Mój teść zrobił jak zwykle dobry interes.

Ambalika wykonała taki ruch, jak gdyby zamierzała wycofać się z pokoju, ale książę Dźeta ją powstrzymał.

– Nie często ma się okazję spotkania wnuczki. Ambalika pozostała.

Książę zwrócił się do mnie.

– Zostałeś oficjalnie zaproszony na dwór króla Prasenadźita. – Książę nie dawał po sobie poznać, jak pilna jest dla niego ta sprawa. – Król chciałby cię przyjąć, zanim nastaną deszcze.

– To dla mnie zaszczyt. – Wygłosiłem kilka zwyczajowych zdań i dodałem: – Niestety, muszę czekać aż pierwsza partia żelaza wyruszy do Persji.

– To stanie się na początku przyszłego miesiąca, panie pośle. – Książę Dźeta uśmiechnął się, a ja postarałem się nie wykazać najmniejszego zaskoczenia jego znajomością tajnej umowy pomiędzy mną a Warszakarą. Ustaliłem z nim cenę na żelazo i umówiliśmy się, że zostanie ono wymienione na złoto w Takszaśili. Byłem bardzo zadowolony z zawarcia pierwszej umowy handlowej, ale nie cieszyło mnie, że książę Dźeta o niej wie. – Ponieważ twoja karawana przejedzie przez Śrawasti, myślałem, że mógłbyś się do niej przyłączyć.

– Dałoby to nam dobrą ochronę – odezwała się Ambalika z nagłym zainteresowaniem. – Wiesz chyba, że jak Kosala długa i szeroka grasują tam bandy rabusiów i rzecznych piratów. Mimo to marzę o zobaczeniu Śrawasti. Stara królowa opowiadała mi, że nie ma na świecie piękniejszego miasta.

– Zgadzam się z nią – powiedział książę Dźeta, po czym dodał zwracając się do mnie: – Co prawda znam tylko kraje między dwiema rzekami, jak nazywamy nasz mały świat.

– Naturalnie spróbuję pojechać… – zacząłem.

– Och, powiedz „tak”. – Ambalika była niecierpliwa jak dziecko. Wszystko musi być zaraz. To samo zaobserwowałem u Lais.

Książę Dźeta uśmiechnął się do swojej wnuczki.

– Twój mąż zechce z pewnością również poznać Buddę, o którym słyszałaś tyle strasznych rzeczy w kobiecej części pałacu.

– Nie, książę, to nieprawda. Wiele naszych pań czci Buddę. – Ambalika stała się nagle taktowną, dobrze wychowaną księżniczką.

– A ty?

– Sama nie wiem. Chyba nie bardzo zachwyca mnie perspektywa, że zostanę nagle zdmuchnięta jak świeca. Uważam, że Mahawira jest znacznie bardziej interesujący.

– Czy widziałaś i słyszałaś Mahawirę? – Zainteresował się książę.

Ambalika skinęła głową.

– Kiedy miałam jakieś sześć lat, dama dworu zabrała mnie do klasztoru dźinistów, niedaleko twego domu, przy drodze nad rzeką. Mahawira siedział w pyle przed klasztorem. Nigdy nie widziałam takiego tłumu!

– Co zapamiętałaś z tego, co mówił? – Książę Dźeta chyba naprawdę zainteresował się swoją wnuczką. Czy dlatego, że była moją żoną?

– Podobał mi się jego opis stworzenia świata. Wiesz, że wszystko, tak naprawdę wszystko, jest częścią składową olbrzymiej figury ludzkiej i że my znajdujemy się gdzieś w pobliżu jej talii. Geografia Mahawiry była inna niż ta, której uczono nas w szkole, ale podobały mi się te jego rozmaite kręgi oceanów, jeden z mleka, drugi z topionego masła, inny z trzciny cukrowej… och… – Miała zwyczaj przerywania sobie samej. – Podobał mi się zwłaszcza jego opis pierwszego okresu po powstaniu świata, kiedy wszyscy mieli sześć mil wzrostu, synowie i córki rodzili się parami, każdy brat bliźniak żenił się ze swoją siostrą, tak jak to robią dzisiaj w Persji, i nikt nie musiał pracować, ponieważ na dziesięciu drzewach rosło wszystko, czego tylko można było zapragnąć. Jedno drzewo miało liście, które przemieniały się w garnki i przeróżne naczynia, na innym dojrzewała wszelka strawa, i to już ugotowana. To drzewo podobało mi się najbardziej. Obawiam się, że byłam żarłocznym dzieckiem. Na następnym drzewie rosła odzież, na innym pałace, chociaż nie bardzo wiem, jak można zrywać pałace niczym banany. Może kiedy pałac dojrzewał i spadał na ziemię, która była z cukru, podobnie jak woda z wina… – Ambalika znowu sobie przerwała. – Nie mówię poważnie. To tylko, co pamiętam. Zdawało mi się, że jest bardzo stary. Pamiętam też, jak się ucieszyłam, że ma na sobie odzież i nie jest nagi.

Tej nocy nasze małżeństwo zostało przyjemnie skonsumowane. Byłem zadowolony. Ona też. Bogowie wedyjscy chyba także, ponieważ w dziewięć miesięcy później urodził się nam pierwszy syn.

Niedługo po ślubie, gdzieś w połowie suchej pory roku, król Bimbisara udzielił mi prywatnej audiencji. Przyjął mnie w małej komnacie wychodzącej na wysuszony i zakurzony ogród, rojący się od szarańczy.

Bimbisara od razu przystąpił do rzeczy. Widać było zawsze po nim, że jest królem wojownikiem, choć może nie władcą świata. Nawiasem mówiąc, zanim pojechałem do Chin, myślałem, że idea władcy świata jest pomysłem Arjów, o czym świadczy nasz Wielki Król. Ale w Chinach się dowiedziałem, że dawnymi czasy był taki monarcha, który panował nad całym Królestwem Środka, jak nazywają oni Chiny, i to w pełnej harmonii z niebiosami, i że kiedyś pojawi się znowu, i będzie znany jako Syn Nieba. A ponieważ istnieje tylko jedno bóstwo, więc może istnieć tylko jeden władca świata. W rzeczywistości tylu jest na ziemi i w niebie fałszywych bogów, ilu na ziemi królów i książąt. Myślę jednak, że ludzkość pragnie jedności. Chińczycy nie są w ogóle spokrewnieni z Arjami, a myślą tak samo jak my. Oczywiście z inspiracji Mądrego Pana.

Poprosiłem Bimbisarę o pozwolenie udania się wraz z karawaną do Śrawasti.

– Możesz robić, co chcesz, mój synu. – Bimbisara traktował mnie jak członka rodziny zgodnie z prawem wedyjskim.

– Jestem bardzo ciekaw spotkania z Buddą. – Nie wspomniałem oczywiście naglącego zaproszenia króla Prasenadźita.

– Oddałbym moje królestwo, by móc podążyć za Buddą – powiedział Bimbisara – ale nie mam prawa.

– Władca świata może robić wszystko, czego zapragnie. – Na królewskich dworach nie jest się nigdy całkowicie szczerym.

Bimbisara pogładził fioletową brodę i uśmiechnął się.

– Nie istnieje władca świata. Dobrze o tym wiesz. A gdyby istniał, byłby nim prawdopodobnie Dariusz. Mówię ci to oczywiście w zaufaniu. Twój Dariusz jest panem wielu krajów. Lecz nie jest, jak twierdzi, panem wszystkich krajów. Jak widzisz…

– Jak widzę, królu?

– Jak widzisz… – powtórzył. – Jeżeli Budda zapyta cię o ofiarę konia, powiedz, że musiałem uczcić bogów aryjskich.

– Czy zgani to?

– On nigdy nie gani. Ani nie pochwala. W zasadzie jednak uznaje każde życie za święte. Dla niego ofiara ze zwierzęcia jest zawsze zła, podobnie jak wojna.

– Lecz ty jesteś wojownikiem, królem i Aryjczykiem. Musisz poświęcać zwierzęta bogom, w czasie wojny zabijać nieprzyjaciół, a w czasie pokoju złoczyńców.