– Kim są konspiratorzy? – zapytałem, po czym pozwoliłem sobie na pomysł godny dworzanina: – Federacja republik?
Adźataśatru był najwyraźniej wdzięczny za moją sugestię, bo ta koncepcja nie przyszła mu akurat w tej chwili na myśl.
– Tak! Federacja pragnie, żeby Kosala zamieniła się w kupę gruzów, co niemal już się stało. Oto dlaczego współpracują tak ściśle, w takiej tajemnicy i tak zdradziecko z głównym konspiratorem, którym jest… – Adźataśatru szepnął niemal bezgłośnie: – Wirudhaka, syn króla.
Nie wiem, dlaczego zrobiło to na mnie takie wrażenie. Przecież człowiek, na cześć którego zostałem nazwany Cyrusem, zabił swojego teścia. Ale teść to nie ojciec, a przekonanie Arjów o świętości ojca jest podstawą ich norm postępowania. Czy uwierzyłem Adźataśatru? Tego już nie pamiętam, chociaż obawiam się, że nie. Mówił trochę tak, jak ptak śpiewa: trelował, kląskał, rzucał w powietrze dźwięki całkowicie pozbawione znaczenia.
Nazajutrz w południe Warszakara odprowadził mnie do północnej bramy Radźagryhy. Pierwsza część karawany wyruszyła jeszcze przed świtem i obecnie jej czoło dzieliły od ogona dwie mile. Miałem podróżować w środku w asyście prawie całej mojej świty. Wciąż nie miałem pewności, czy pojadę z karawaną aż do Persji. Od przeszło dwóch lat odcięty byłem od prawdziwego świata, przez cały ten czas nie miałem żadnych wiadomości z Suzy. Czułem się zupełnie odizolowany.
– Uważamy Prasenadźita za cennego sprzymierzeńca. – Warszakara splunął czerwoną od betelu śliną na bezpańskiego psa, farbując mu ucho.
Ku północy, jak okiem sięgnąć, ciągnęła z wolna karawana tysiąca zaprzężonych w woły wozów, naładowanych żelazem. Spod kół unosiły się tumany żółtego pyłu. Żelazo było najwyższego gatunku, a to dzięki jednemu z członków mojego poselstwa, który nauczył tutejszych ludzi wyrobu żelaza na sposób perski.
– Ponieważ słaby sprzymierzeniec to cenny sprzymierzeniec? – Żartowanie z Warszakary przypominało dźganie kijem tygrysa zamkniętego w kruchej klatce.
– Czasami tak, czasami nie. Ale z pewnością wolimy starego pana od jego syna.
Byliśmy otoczeni hałaśliwym tłumem Indusów, nie baliśmy się więc, że nas ktoś podsłucha.
– Czy to prawda? – spytałem. Warszakara skinął głową.
– Zanim skończy się pora deszczowa, będą mieli nowego króla.
– Mam nadzieję, że mnie tam wtedy nie będzie.
– Mam nadzieję, że temu zapobiegniesz.
– Jak?
– Musisz przestrzec starego pana. Jestem pewien, że Persja nie chce w Kosali silnego króla, tak samo jak my.
– Jak może tam być silny król, skoro buddyści sprawują władzę nad krajem?
Warszakara robił wrażenie zdziwionego.
– Tak wcale nie jest. A nawet gdyby tak było, to cóż to za różnica? Najwidoczniej zapomniał, że wygłosił do mnie przemówienie o niebezpieczeństwie, jakie stanowią dla ustalonego porządku buddyści i dźiniści. Uważałem go za szaleńca, mówiłem więc bardzo ostrożnie.
– O ile wiem, tamtejsze klasztory są pełne republikanów, którzy pragną osłabić Kosalę i Magadhę.
– Wręcz przeciwnie. – Warszakara zdecydowanie zaprzeczył wszystkiemu, co twierdził w drodze z Benares. – Dźiniści i buddyści są każdemu królowi ogromnie pomocni. Wina leży po stronie króla Prasenadźita. To święty mąż, który myśli tylko o innym świecie albo… o żadnym czy też o tym, w co tamci ludzie wierzą. To godne podziwu u człowieka, ale nie u króla. Stary głupiec powinien był już dawno abdykować. A wtedy moglibyśmy… okiełznać jego syna.
Chociaż nie interesowała mnie analiza charakteru króla Prasenadźita w wykonaniu Warszakary – z zasady nie wierzyłem ani jednemu jego słowu w sprawach politycznych – zaintrygowało mnie, że nagle aprobował buddyzm. Zapytałem go, dlaczego.
Odpowiedź wydała mi się szczera.
– Każda religia głosząca, że ten świat to rodzaj choroby, którą można wyleczyć przez modlitwę i respektowanie wszelkiego życia albo przez wyrzeczenie się wszelkich dóbr, jest niesłychanie pożyteczna dla władcy. Bo jeżeli ludzie nie pożądają rzeczy materialnych, to nie pragną również tego, co my posiadamy. Jeżeli respektują każde życie, nie będą chcieli nas zabić ani obalić naszych rządów. Mówiąc szczerze, robimy, co możemy, przy pomocy tajnej policji, żeby popierać dźinistów i buddystów. Gdybyśmy się zorientowali, że zaczynają być groźni, to oczywiście…
– Ale ich cnoty mają charakter negacji. Nie chcą pracować. Są żebrakami. Jak zdołacie zrobić z nich wojowników?
– Nawet nie próbujemy. Poza tym tacy są mnisi. Większość dźinistów i buddystów po prostu czci Mahawirę i Buddę, a poza tym oddają się zwykłym zajęciom, tak jak wszyscy. Z jedną tylko różnicą. Ci ludzie sprawiają nam mniej kłopotów niż inni.
– Ponieważ w głębi serca są republikanami? Warszakara się roześmiał.
– Nawet jeżeli nimi są, to co mogą zrobić? No, ale świat ich przecież nie interesuje, a to bardzo odpowiada tym spośród nas, którzy są przywiązani do świata takiego, jaki jest.
Zajechał mój zaprzężony w woły wóz. Pożegnałem się z Warszakara. Przedarliśmy się z Karaką przez tłum do miejsca, gdzie czekała nasza ochrona. Ubrani jak Indusi, uzbrojeni byli jednak jak Persowie.
Zażądałem, żeby wóz wyposażono w osłonę od słońca i wyściełane siedzenia. Ku memu zdziwieniu posłuchano mnie. Gdy tylko usiedliśmy, bat woźnicy spadł na zady wołów, szarpnęło, i rozpoczęła się nasza ponad dwustudwudziestomilowa podróż do Śrawasti.
Ambalika nie pojechała ze mną, ponieważ miała gorączkę. Prawdopodobnie była w ciąży, więc uznaliśmy zgodnie, że podróż mogłaby okazać się dla niej niebezpieczna.
– Ale wrócisz, prawda? – Ambalika wyglądała na swoje lata, to znaczy dziecinnie. I żałośnie.
– Tak – odpowiedziałem – gdy tylko skończy się pora deszczowa.
– Wtedy będziesz mógł być obecny przy narodzinach twojego syna.
– Będę się modlił do Mądrego Pana, żeby zdążyć na czas do domu. – Uścisnąłem ją.
– Następnej zimy – oznajmiła zdecydowanie Ambalika – wszyscy troje pojedziemy do Suzy.
9
Karawana przekroczyła Ganges w rzecznym porcie Pataligama, gdzie przewoźnicy słyną nie tylko z niezdarności, lecz i z tego, że lubią wszelkiego rodzaju katastrofy. W naszym przypadku mieli dwie okazje do wielkiej radości. W każdej z nich straciliśmy wóz naładowany żelazem, i to w dzień, kiedy rzeka była spokojna i gładka jak polerowane zwierciadło z brązu.
Z powodu upału podróżowaliśmy nocą i spaliśmy w dzień. Nie napotkaliśmy żadnych rozbójników, dopóki nie wjechaliśmy do lasów na południe od Waiśali. Tam zostaliśmy zaatakowani przez kilkuset dobrze uzbrojonych ludzi, którzy zrobili dużo hałasu, ale żadnych szkód. Ta banda cieszy się poważaniem w całych Indiach, ponieważ nie może zostać jej członkiem nikt, kto nie jest potomkiem członka kasty złodziei w trzeciej generacji. Kradzież to proceder tak dochodowy, że kasta pilnuje, by starodawne rzemiosło nie zostało zrujnowane przez amatorów.
Waiśala, stolica Lićchawich, jest też stolicą związku republik, nazywanego czasem federacją Wrydźdźich.
Powitał nas gubernator miasta i pokazał nam dom zgromadzeń, gdzie spotykają się delegaci z innych republik. Zgromadzenie jednak nie obradowało i wielka drewniana hala była pusta. Zaprowadzono nas również do miejsca urodzenia Mahawiry, niczym nie odznaczającego się podmiejskiego domu, który powoli już zamieniał się w świątynię.
Upłynęło wiele czasu, zanim zrozumiałem, że zarówno Budda jak Mahawira w pojęciu swoich wyznawców są czymś znacznie większym niż nauczycielami lub prorokami. Uznano ich za większych niż każdy z bogów, a nawet wszyscy bogowie razem wzięci. Koncepcja ta wydała mi się równie głupawa, jak odstraszająca. Wprawdzie świecki wyznawca buddyzmu lub dźinizmu modli się nadal do Waruny oraz innych bogów wedyjskich, lecz uważa te bóstwa za podrzędne w stosunku do dwudziestu czterech oświeconych i dwudziestu czterech twórców świętych brodów, ponieważ żaden bóg nie zdoła osiągnąć nirwany, jeżeli przed tym nie będzie człowiekiem. Powtórzę to, Demokrycie. Żaden bóg nie może stać się oświeconym i zgasnąć, zanim nie urodzi się jako człowiek.