Zadziwiająca jest myśl, że za moich czasów – a przypuszczam że i teraz – miliony ludzi żyły w przekonaniu, iż na danym etapie dziejów dwie istoty ludzkie wzniosły się na wyższy poziom niż ten, na którym byli lub będą bogowie. Grecy określiliby to jako tytanizm. Ale jest to szaleństwo.
Podczas mojego pobytu w Waiśali miałem wrażenie, że choć republiki spodziewają się ataku ze strony Magadhy, mają pewne trudności z powołaniem ludzi pod broń. Tak dzieje się zawsze w krajach, gdzie każdy zamożny obywatel uważa się za króla. Nie można prowadzić wojny z dziesięcioma tysiącami wodzów. Mimo pochwał dla mądrości ludu, których trzeba nieustannie wysłuchiwać, każdy dureń wie, że demagodzy łatwo nim manipulują i że jest on też podatny na przekupstwo. Gorzej, lud rzadko poddaje się dyscyplinie, bez której nie można prowadzić żadnych wojen, a tym bardziej ich wygrywać. Jestem przekonany, że tyrani powrócą do Aten. Demokryt nie zgadza się ze mną.
Kiedy przybyliśmy na północny brzeg rzeki Rawati, świtało. Śrawasti leży na jej południowym brzegu. Ponieważ rzeka, leniwie tocząca swoje uszczuplone przez upały wody, w tym właśnie miejscu płynie szerokim zakolem, Śrawasti ma kształt półksiężyca. Od strony lądu otoczone jest wysokim ceglanym murem z groźnymi wieżami strażniczymi. Od strony rzeki ciągną się przystanie, doki i składy. Niechlujna zabudowa jak to w indyjskich portach rzecznych. Słaba drewniana palisada oddziela port od samego miasta; mieszkańcy widocznie nie obawiają się ataku od strony rzeki. W kraju, w którym nie ma mostów ani okrętów wojennych, woda stanowi doskonałą obronę. Ucieszyła mnie myśl, że Wielki Król mógłby zdobyć Śrawasti w ciągu jednego dnia. Ucieszył mnie również widok miejskich wież, które w porannym świetle wyglądały jakby uwite z róż.
Skoro karawana podążała dalej na północ, do Takszaśili, nie miało sensu, by przekraczała rzekę. Toteż pożegnałem całe poselstwo, z wyjątkiem mojej osobistej ochrony i nieocenionego Karaki.
Kiedy przewożono nas przez rzekę, zacząłem lepiej rozumieć różne wzmianki buddystów i dźinistów o rzekach, promach, przeprawach i o drugim brzegu. W czasie przeprawy, gdy patrzałem na szybko malejącą na północnym brzegu karawanę i na rosnące jednocześnie mury, wieże i świątynie miasta, stanął mi żywo w oczach obraz, jaki wywołał przede mną książę Dźeta. Zbliżając się do miejsca, gdzie przebywał „Złoty”, zacząłem jakby nawet d oświadczać tego samego obrazu. Brzeg, który porzuciłem, był znajomym, zwykłym życiem. Rzeka wirem istnienia, w którym można łatwo utonąć. A przed sobą widziałem nie tyle miasto Śrawasti, ile „brzeg bardziej oddalony od cyklu narodzin i śmierci”, jak mówią buddyści.
Moje przybycie do Śrawasti nie było niespodzianką. Zostałem powitany na przystani przez wspaniale ubraną delegację. Sam książę Dźeta przedstawił mnie gubernatorowi miasta i jego świcie. Ci dostojnicy mają nieco jaśniejszą skórę i włosy niż ich odpowiednicy z Magadhy. Promieniują pewnością siebie, rzecz rzadko spotykana na dworze w królestwie Magadhy. No cóż, król Prasenadźit nie uważa się za władcę świata i nie ma takiego ministra jak Warszakara, którego tajna policja przez nagłe aresztowania stwarza nieustanne napięcie. Mimo że Kosala jako państwo ma liczne kłopoty, życie tam jest na pewno przyjemne dla tych, którzy mają pieniądze i mogą mieszkać w Śrawasti, najbogatszym i najbardziej pełnym zbytku mieście świata.
– Czcigodni goście zazwyczaj przybywają z południa. Witamy ich przy bramach miasta bardzo ceremonialnie. Ale tu, nad rzeką… – Gubernator przepraszał nas za tłum robotników portowych, rybaków i przewoźników. Nacierali na nas ze wszystkich stron mimo wysiłków policji miejskiej, która odpychała tłum, po czym sama była przezeń odpychana. Chociaż wszyscy wyglądali dobrodusznie, znalezienie się w ciżbie ciemnoskórych, niezbyt przyjemnie pachnących Indusów jest zawsze dość przerażającym doświadczeniem.
Nagle kordon policji pękł i gawiedź przycisnęła nas do drewnianej palisady. Na szczęście moja perska eskorta uratowała nas od zgniecenia. Persowie wyciągnęli miecze. Tłum się cofnął. Gubernator gromkim głosem wydał rozkaz, by otworzono bramy. Lecz bramy pozostały zamknięte. Utknęliśmy między łupieżcze nastawionym tłumem a drewnianym płotem.
– Tak bywa w Kosali – powiedział książę Dźeta, uderzając złodzieja, któremu udało się wcisnąć rękę pomiędzy dwóch perskich strażników.
– Cóż, ludzie wydają się… weseli – zauważyłem.
– O tak, wyjątkowo weseli.
– I tak ich dużo – dodałem bezsensownie.
– W Śrawasti mieszka pięćdziesiąt siedem tysięcy rodzin. Tymczasem gubernator miasta wydawał gromkim głosem rozkazy, waląc jednocześnie pięściami w bramę. Po dłuższym czasie, chyba tak długim jak pełny cykl stworzenia, drewniane wrota otworzyły się z hałasem. Z ulgą zobaczyłem za palisadą włóczników gotowych do walki. Tłum cofnął się, a my wkroczyliśmy do Śrawasti z większym pośpiechem niż godnością.
Czekały na nas zaprzężone w konie rydwany, ale oświadczyłem, że wolę iść piechotą, bo „po trzech tygodniach siedzenia na wozie zesztywniały mi nogi”. Tak więc na czele procesji złożonej z nieco zirytowanych dostojników przemierzyłem pieszo całą i, jak się szczęśliwie okazało, najkrótszą z czterech prostych alei zbiegających się na placu karawan. Trzy z nich rozpoczynają się przy odpowiedniej bramie – południowo-zachodniej, południowo-wschodniej i południowej – i każda jest początkiem lub końcem trasy karawan.
Wielkie swe bogactwo Śrawasti zawdzięcza położeniu geograficznemu – miasto leży na skrzyżowaniu dróg nie tylko tych karawan, które podążają ze wschodu na zachód, lecz również tych, które zmierzają z północy na południe. W rezultacie najważniejszą rolę grają tu bogacze, co oznacza w praktyce, że w tutejszej hierarchii bramini i wojownicy zajmują drugie i trzecie miejsce, kupcy zaś pierwsze. Ta niezwykła jak na indyjskie warunki sytuacja jest bardzo źle znoszona przez wydziedziczone, a raczej odsunięte kasty rządzące. W czasie pokoju król, szlachta i bramini są całkowicie uzależnieni od kupców, których tak jak wszędzie interesują pieniądze, handel i pokój. Tylko podczas wojny kasty rządzące przejmują należne im miejsce, zmuszając kupców do usuwania się na dalszy plan, aż niebezpieczeństwo minie.
Książę Dźeta uważał, że kupcy popierają buddystów i dźinistów, gdyż szanują wszelkie życie i potępiają wojnę. Obydwa zakony cieszą się poparciem także chłopów. Z jednej strony dlatego, że chłopi wolą pokój od wojny, z drugiej zaś, ponieważ uważają za bezsensowne marnotrawstwo rzeź koni, wołów i baranów, które bramini składają w ofierze swoim bogom. Żaden chłop nie ma ochoty oddać swojego wołu nikomu, Aryjczykowi czy nie-Aryjczykowi. człowiekowi czy bogu. Moim zdaniem jest całkiem możliwe, że pewnego dnia zakony buddystów i dźinistów usuną aryjskich bogów, a to dzięki wysiłkom bogatych kupców i niearyjskiej ludności wsi.
Zanim przybyłem do Indii, myślałem, że miasta to jedynie nagromadzenie nieregularnych ślepych ścian różnych wysokości, ustawionych przypadkowo wzdłuż krętych ulic. Nawet w Babilonie ściany domów stojących przy długich, prostych ulicach są równie puste i pozbawione okien jak w każdym greckim czy perskim mieście. Gdyby nie to, że od czasu do czasu trafia się na arkady w greckim stylu, monotonia tych ulic byłaby przygnębiająca, zwłaszcza w klimacie, w którym prosty lud przebywa na świeżym powietrzu przez cały rok.