Śrawasti różni się jednakże od miast zachodu. Każdy dom ma okna i balkony, a dachy są zakończone fantazyjnymi wieżyczkami. Ściany często zdobią sceny z życia Ramy. Niektóre z nich są bardzo pięknie namalowane – lub odnowione, ponieważ co roku deszcze je zmywają. Niektórzy właściciele pokrywają ściany swoich domostw płaskorzeźbami, co jest bardzo efektowne.
Kiedy powoli wraz z gubernatorem szliśmy środkiem zatłoczonej alei, zaprzężone w konie rydwany ustępowały nam z drogi, a bogaci kupcy spoglądali na nas z grzbietów słoni. Inaczej niż w porcie, mieszkańcy miasta zachowywali się godnie. Ale ci ludzie są przyzwyczajeni do cudzoziemców. Znają Persów, nie mówiąc o Babilończykach, Egipcjanach, Grekach, a nawet przybyszach spoza Himalajów, żółtych Chińczykach.
– Po lewej stronie – powiedział książę Dźeta, występujący jak zawsze w roli najlepszego przewodnika – znajdują się bazary i warsztaty rzemieślnicze. – Nie musiał mi tego mówić. Po odgłosach lub zapachach można było rozpoznać specjalność każdej uliczki odchodzącej od głównej alei. Jedne pachniały kwiatami, inne zalatywały wonią wyprawianych skór. Niektóre dzielnice rozbrzmiewały hukiem towarzyszącym obróbce metalu, jeszcze inne pełne były śpiewu ptaków, które kupowano dla ich śpiewu albo na pożywienie. – Na prawo znajdują się gmachy rządowe, bogate rezydencje i pałac królewski. Tutaj zaś – wskazał na olbrzymi centralny plac – spotykają się karawany z całego świata.
Oczom naszym przedstawił się zadziwiający widok. Tysiące wielbłądów, słoni, wołów i koni wypełniały największy plac, jaki widziałem w życiu. W dzień i w nocy przybywają tu i odjeżdżają stąd karawany, odbywają się załadunki i wyładunki. Ludzie i zwierzęta piją wodę z trzech wielkich fontann, a namioty i kramy stoją, gdzie popadnie. Niewzruszeni kupcy sprzedają i kupują wszystko, co się da. Przechodzą powoli od ładunku do ładunku, a oczy ich są tak uważne i drapieżne jak oczy ptaków żywiących się padliną, które zlatują się po bitwie.
Królewska droga prowadzi od placu karawan do zielonego parku, gdzie w samym środku znajduje się pałac misternie zbudowany z drewna i cegły. Jest może mniej okazały niż ostatnie dzieło Bimbisary, ale znacznie piękniejszy.
Poczułem skrajne wyczerpanie. Podobnie jak moja świta. Moi ludzie nie byli zadowoleni z długiego marszu, który im narzuciłem. W pałacu wzięli na mnie odwet.
– Król zażądał, żebyś się u niego, panie, natychmiast po przybyciu stawił. – Spocony szambelan promieniał szczęściem. Ja nie.
– Jestem brudny…
– Król dzisiaj nie zważa na protokół.
– W takim razie nie będzie się gniewał, jeżeli się przebiorę i…
– Król może nie zważać na protokół, panie pośle, ale wymaga posłuszeństwa.
– Wszak wiozę dary od Wielkiego Króla…
– Innym razem.
– Przykro mi – szepnął książę Dźeta.
Kiedy szambelan prowadził mnie przez liczne komnaty o wysokich sufitach, ozdobione płytkami ze srebra, macicy perłowej i kości słoniowej, czułem ze zgrozą, że splendor otoczenia jest w rażącej sprzeczności z moim wyglądem.
W końcu bez żadnych ceremonii zostałem wprowadzony do małego pomieszczenia, gdzie przez ostrołukowe okna widać było drzewa, kwitnące winorośle i marmurową fontannę bez wody. Przy oknie stali dwaj starsi mnisi buddyjscy z ogolonymi głowami.
Przez chwilę zdawało mi się, że trafiłem do niewłaściwego pomieszczenia. Patrzyłem w milczeniu na dwóch starców. Uśmiechnęli się do mnie. Wyglądali jak bracia. Wreszcie mniejszy z nich powiedział:
– Witaj na naszym dworze, Cyrusie Spitamo.
Zacząłem przyklękać na jedno kolano, ale król Prasenadźit mnie powstrzymał.
– Nie, nie. Jesteś wszak świętym człowiekiem. Powinieneś klękać tylko przed tymi, którzy czczą… ogień, nieprawdaż?
– My czcimy jedynie Mądrego Pana. Ogień jest dla nas jego posłańcem. – Byłem zbyt zmęczony, by wygłaszać dłuższe kazanie, ale nie mogłem się oprzeć urokowi króla.
– Oczywiście, oczywiście. Wy wielbicie boga z niebios. My też, nieprawdaż, Śariputro?
– Tak, to prawda. Mamy wszelkich możliwych do wyobrażenia bogów – przyznał wysoki, wątły Śariputra.
– Jak również niewyobrażalnych – dodał Prasenadźit.
– Mądry Pan jest jedynym bogiem – rzekłem.
– My także mamy jedynych bogów, prawda Śariputro?
– Mnóstwo, mój drogi.
Byłem już przyzwyczajony do sposobu, w jaki święci mężowie w Indiach zwracają się do swoich uczniów – mówią do nich jak do małych, kochanych dzieci. Śariputra mówił „mój drogi” bardzo łagodnym tonem; brzmiało to zupełnie inaczej niż nie wróżące nic dobrego „mój drogi” Adźataśatru, który zawsze używał słodkich słówek dla zmylenia ludzi.
– Jest w tym jakaś sprzeczność – zauważyłem sztywno.
– Sprzeczności mamy także – odparł król łagodnie.
– Wszak samo życie jest sprzecznością – zaśmiał się Śariputra – chociażby dlatego, że narodziny są bezpośrednią przyczyną śmierci, i to w każdym bez wyjątku przypadku.
Obydwaj starcy roześmieli się wesoło.
Byłem już zły jak osa, zachowywałem się więc oficjalnie.
– Przybywam tu od Achemenidy, Dariusza, Wielkiego Króla, pana wszystkich lądów, króla królów.
– Mój drogi, wiemy to, wiemy! Będziesz nam mógł opowiedzieć wszystko o Dariuszu, kiedy powitamy cię uroczyście na dworze. Wtedy i tylko wtedy przyjmiemy wysłańca, nie, wysłannika tego perskiego króla, którego obecność w dolinie rzeki Indus tak nas wszystkich niepokoi. Lecz w tej chwili jesteśmy tylko dwoma starcami, którzy pragną podążyć ośmiostopniową ścieżką. Jako król nie mogę zajść nią tak daleko, jak bym pragnął. Na szczęście jestem już arhatem, a Śariputra jest bardzo bliski oświecenia.
– Ależ, mój drogi, skądże znowu! Służę tylko Buddzie i gminie jak tylko mogę…
– Wysłuchaj go, Cyrusie Spitamo! To Śariputra stworzył nasz zakon. To on opracował wszystkie przepisy. To on dba o to, by wszystko, co Budda mówi lub co kiedykolwiek rzekł, zostało zapamiętane. Mało tego, Śariputra pamięta każde słowo, które Budda wypowiedział od owego dnia w Jelenim Parku w Benaresie.
– Przesadzasz, mój drogi. To Ananda, a nie ja, pamięta każde słowo. Ja tylko układam te słowa w wersety, których może się nauczyć nawet małe dziecko. – Zwrócił się do mnie: – Czy umiesz śpiewać, mój drogi?
– Nie, to znaczy tak, ale kiepsko. – Miałem wrażenie, że za chwilę zwariuję. Nie chciało mi się wierzyć, że jeden z tych starców panuje nad krajem tak wielkim jak Egipt, a drugi jest głową gminy buddyjskiej. Robili wrażenie prostaczków.
– Widzę, że nic nie widzisz. Cóż, jesteś zmęczony. Mimo to chcesz pewnie wiedzieć, co się stało. W odpowiednim czasie przybyła do Śrawasti młoda dama. Powiedziała, że pochodzi z klanu Gautamy, podobnie jak Złoty. Och tak, bardzo mnie to podnieciło! Kiedy ją poślubiłem, Złoty wyznał, że zrobiono mi kawał. Śakjowie nie chcieli mieszać swojej szlachetnej krwi z królewskim domem Kosali. Lecz nie śmieli mnie obrazić. Przysłali mi więc zwykłą kurtyzanę. A ja się z nią ożeniłem. Gdy dowiedziałem się prawdy, czy wpadłem w złość, drogi Śariputro?
– We wściekłość, najdroższy…
– Wcale nie. – Prasenadźit był dotknięty.
– O tak. Byłeś w takiej furii, że obawialiśmy się o ciebie.