Выбрать главу

Obydwaj starcy się roześmieli. Był to widocznie popularny dowcip.

Nic więcej nie pamiętam z tego spotkania z Buddą. Wydaje mi się, że przed opuszczeniem parku odwiedziliśmy klasztor. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy spotkałem Anandę. Był to wątły człowieczek, który postawił sobie za cel życia nauczenie się na pamięć wszystkiego, co Budda powiedział, i zapamiętanie wszystkiego, co zrobił.

Pamiętam, że zapytałem księcia Dźetę, czy Budda powiedział mi coś, czego nie mówił tysiąc razy poprzednio.

– Nie. Używa zawsze tych samych przykładów. Nowy był dla mnie tylko ten paradoks o przebudzeniu.

– Ale nie był nowy dla Śariputry.

– Cóż, Śariputra widuje go częściej niż ktokolwiek inny. Opowiadają sobie skomplikowane dowcipy. Często się śmieją. Nie wiem, z czego. Chociaż wiem już wystarczająco dużo, żeby móc się śmiać z tego świata, tego jeszcze nie potrafię.

– Dlaczego nie interesuje go idea stworzenia świata?

– Ponieważ uważa ją za nierzeczywistą. Najważniejszym zadaniem człowieka jest samounicestwienie. Buddzie się to udało. Teraz wprawił w ruch koło nauki dla innych, żeby je poruszali, jak potrafią najlepiej. On sam przyszedł i odszedł.

Dla Demokryta koncepcje te są łatwiejsze do zrozumienia niż dla mnie. Mogę przyjąć założenie, że wszechświat znajduje się w stałym ruchu i że to, co uważamy za realny świat, jest czymś w rodzaju ciągłego snu, który każdy z nas interpretuje na swój sposób, lecz który sam w sobie jest jeszcze inny. Brak jednak boga, początku i końca, walki dobra ze złem… brak wszelkiego celu, wreszcie, sprawia, że prawdy Buddy są dla mnie zbyt osobliwe, bym mógł je przyjąć.

12

W ostatnim tygodniu pory deszczowej rzeka wystąpiła z brzegów. Wezbrane żółte wody zalały nabrzeża, przedarły się przez drewniane palisady i zatopiły pół miasta.

Ci, którzy mieli wysokie domy, jak książę Dźeta, po prostu przenieśli się na górne piętra. Mieszkańcy parterowych zmuszeni byli zamieszkać na dachach. Na szczęście zabudowania pałacu znajdowały się na wzniesieniu i woda w moich pomieszczeniach sięgała tylko do kostek.

Drugiego dnia powodzi, kiedy spożywałem wieczerzę w towarzystwie Karaki i Fan Cz’y, posiłek nasz nagle przerwały dźwięki dęcia w konchy. Następnie usłyszeliśmy złowieszczy szczęk metalu o metal. Ponieważ powodzie i bunty w Indiach idą ze sobą w parze, doszliśmy do wspólnego wniosku, że ludzie pozbawieni przez rzekę dachu nad głową zaatakowali pałac.

W asyście perskiej gwardii pośpieszyliśmy do pałacu. Pamiętam, jak gnany gorącym wiatrem deszcz zalewał nam oczy. Pamiętam śliskie błoto pod nogami. Pamiętam też nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że przy wejściu do pałacu od strony ogrodu nie ma straży.

Z wyciągniętymi mieczami weszliśmy do sieni, gdzie woda sięgała do pasa. Chociaż nie było widać nikogo, z innych części budynku dochodziły nas krzyki. Przy wejściu do sali przyjęć ukazał nam się zadziwiający widok. Członkowie gwardii królewskiej walczyli ze sobą, ale bardzo powoli, ponieważ woda tamowała im ruchy. Kiedy patrzyliśmy na tę niezwykłą, zwolnioną walkę, drzwi do sieni otworzyły się nagle. Stanął w nich szereg włóczników gotowych do ataku. Na ich widok gwardziści schowali miecze do pochew. Walka ustała, zapadła cisza. W drzwiach pojawił się król Prasenadźit. Na szyi miał długi łańcuch, którego koniec trzymał w ręce dowódca jego własnej gwardii. Rytmiczne pobrzękiwanie łańcucha brzmiało jak nieprzyjemna muzyka tak lubiana przez indyjskich bogów.

Kiedy król przechodził obok nas, skłoniłem mu się nisko. Nie widział mnie. Nikt zresztą nie zwracał najmniejszej uwagi na perskie poselstwo. Po wyprowadzeniu króla przebrnąłem przez wodę do sali tronowej i zobaczyłem kilkanaście trupów wojowników w żółtej wodzie z plamami krwi. W głębi sali kilku ludzi ustawiało na cokole przewrócony tron. Jednym z nich był Wirudhaka.

Zobaczywszy mnie, pozostawił innym trud ustawienia srebrnego tronu. Powoli brodził w moją stronę, ocierając twarz skrajem mokrej szaty. Pamiętam, że myślałem o tym, jak to dziwnie wygląda, gdy zbroczony krwią i wodą rzeczną człowiek wyciera sobie pot z czoła mokrym płótnem.

– Jak widzisz, panie pośle, nie jesteśmy przygotowani do ceremonii.

Przyklęknąłem na jedno kolano. Napatrzyłem się już dosyć, żeby wiedzieć, czego się po mnie oczekuje.

– Niechaj bogowie obdarzą długim życiem króla Wirudhakę. Karaka i Fan Cz’y wyrecytowali to samo pobożne życzenie. Odpowiedź Wirudhaki była pełna powagi.

– Zrobię wszystko, żeby okazać się godnym tego, co dziś ofiarowali mi bogowie.

Rozległ się huk. To tron znowu ześlizgnął się z cokołu. Nie najlepszy to omen dla nowego monarchy.

– Od pewnego czasu mój ojciec pragnął odsunąć się od władzy – mówił gładko Wirudhaka. – Dziś rano posłał po mnie i błagał, aby ułatwić mu wyzwolenie się od znojów panowania. Skoro nalegał, jako dobry syn spełniłem tę prośbę i zająłem jego miejsce.

Uporczywe twierdzenie Buddy, że życie jest tylko snem, widocznie przekonały nie tylko Wirudhakę, lecz także cały dwór. Nikt nigdy nie wspomniał w mojej obecności o krwawym obaleniu króla Prasenadźita. Przy kilku okazjach, kiedy wspominano jego imię, mówiono, że udał się do lasu na wymarzony odpoczynek. Podobno był całkiem szczęśliwy, krążyły nawet pogłoski, że osiągnął nirwanę.

W rzeczywistości tej samej jeszcze nocy Prasenadźit został porąbany na drobne kawałki, które ofiarowano bogu rzeki. Ofiara została widocznie przyjęta, skoro rzeka szybko wstąpiła na powrót w swoje brzegi.

Wkrótce potem spotkaliśmy się z księciem Dźetą na zatłoczonej ulicy, gdzie powietrze przepełniał do tego stopnia pył z wyschniętego rzecznego mułu, że musieliśmy osłaniać twarz mokrymi szmatami i płytko oddychać.

Kiedy szliśmy w kierunku placu karawan, książę Dźeta powiedział:

– Prasenadźit stale przyrzekał, że odejdzie, i w ostatniej chwili zawsze zmieniał zamiary. Mówił: „Jeszcze jeden miesiąc.” Chyba pozostał o jeden miesiąc za długo.

– Chyba tak. Ale był taki stary. Dlaczego… o n nie poczekał? – W Indiach zawsze lepiej jest zastępować imiona wybitnych ludzi zaimkami.

– Bał się. O n jest człowiekiem lojalnym, toteż chociaż wiedział, że jego ojciec niszczy Kosalę, chciał czekać. Kiedy jednak Adźataśatru objął władzę w królestwie Magadhy, zrozumiał, że zbliża się wojna. Więc zrobił to, co czuł, że musi zrobić, aby ocalić resztki królestwa.

Zatrzymaliśmy się przy stoisku pełnym dziwnych glazurowanych wyrobów garncarskich, sprowadzonych ostatnio przez Fan Cz’y.

– Czy pochwalasz to, co zrobił? Książę Dźeta westchnął.

– Jakżebym mógł? Jestem buddystą. Jestem przeciwny zadawaniu bólu żyjącemu stworzeniu. Poza tym… nieboszczyk był moim starym przyjacielem. Ale… – książę Dźeta niedbałym ruchem wskazał na garnek ozdobiony głową smoka – mówiono mi, że w Chinach jest wiele takich stworzeń.

– Tak też twierdzi Fan Cz’y. Z kości smoka robi się najlepsze leki. – Czekałem na odpowiedź na moje pytanie.

Książę Dźeta kupił garnek.

– Jeżeli ktokolwiek uratuje ten kraj od Adźataśatru, to będzie to nowy król – powiedział.

– Jaka była reakcja Buddy?

– Budda śmiał się… jak lew.

– Nie zna współczucia?

– Jakżeby mógł? Przyszedł i odszedł. Królowie to dla niego kukiełki z teatru lalek, z przedstawienia, którego Doskonali już nie oglądają.

W porze upałów przybyła z Radźagryhy Ambalika z naszym synem. Książę Dźeta zaofiarował wnuczce i prawnukowi skrzydło swego nadrzecznego pałacu, więc i ja się tam wprowadziłem. Tymczasem otrzymałem przez Takszaśilę wiadomości z Suzy. Wielki Król zbeształ mnie za zapłacenie zbyt wysokiej sumy za transport żelaza, ale ponieważ otworzyłem ponownie stary szlak handlowy między Persją i Magadhą, był raczej zadowolony ze swojego niewolnika i stałem się obiektem podziwu na dworze. Tak przynajmniej wynikało z listu kanclerza do spraw Wschodu. Kazano mi natychmiast wracać do kraju.