Cień natychmiast go dogonił i szarpnął tak, że o mało nie wyrwał mu ramienia ze stawu.
– Daj mi kamień, ale już!
– Nie! Możesz mnie zabić, a ja i tak nie oddam.
Ledwo chłopiec wypowiedział te słowa, dopadło go czterech wielkich mistrzów. Jakie to straszne wrażenie znaleźć się twarzą w twarz z tymi mglistymi, dziwnie płaskimi upiorami! Nigdy w życiu nie chciałby doznawać tego po raz drugi. Wrzasnął i zaczął wymachiwać rękami, ale żadnego z napastników nie trafił. Miał wrażenie, że ich tu nie ma, a zarazem był pewien, że są. Nie umiałby nawet sam sobie opisać tego przeżycia.
Przyciskając desperacko tornister do piersi, domyślił się, czego chcą ci czterej. Zbliżali się coraz bardziej i bardzie;, aż stanęli tuż przy nim. Naturalnie idiotyczny stan, w którym się znajdowali, uniemożliwiał im uczynienie czegoś konkretnego, jak na przykład pochwycenie kuli i ucieczka. Mogli jednak unieszkodliwić Dolga, a potem jakaś większa i sprawniejsza siła mogła wkroczyć do akcji.
A owa potężniejsza, zła siła, to nie mógł być nikt inny, jak tylko postać, którą Dolg już przedtem spotkał: ów okropny piąty wielki mistrz. Strażniczka szafiru powiedziała przecież, że jeszcze się go do końca nie pozbyli.
Ci czterej zaś byli wystarczająco skuteczni w próbach powstrzymania chłopca. Oblepiali go niczym czarna, mglista masa, z której wyłaniały się wbite w niego przenikliwe ślepia. Mgła była tak gęsta, jakby przeznaczona do tego, by go zadławić.
Dolg próbował krzyczeć, lecz nie był w stanie, bliskość tych okropnych postaci nie pozwalała mu otworzyć ust, czuł się jak tonący, jeśli natychmiast nie zaczerpnie powietrza, to jego płuca rozerwą się na drobne kawałki.
Mignął mu błysk znaku Słońca, prawdopodobnie na piersi jednego z napastników. Poczuł, że ma pustkę głowie, pociemniało mu w oczach, lecz mimo to nieustannie sobie powtarzał: „Nie wypuszczaj z rąk tornistra, trzymaj mocno, zapiąłem go starannie, nie wypuszczaj z rąk tornistra!”
Bo jeśli czterem wielkim mistrzom się nie uda, to Cień zagarnie tornister z kamieniem. Sam go przecież przed tym ostrzegał.
Dolg pogrążył się w ciemności, nie był w stanie się temu przeciwstawić.
Budził się bardzo powoli. Dokuczał mu dojmujący ból w gardle i w płucach. Czuł się obity i obolały na całym ciele.
Więc tamci jednak zdołali ukraść mu bezcenny skarb? Mimo wszystkich wysiłków i wielkiego poświęcenia nie potrafił donieść go do celu.
Pięknie, nie ma co!
A ojciec czeka!
Rozczarowanie, rozpacz i wyrzuty sumienia były tak wielkie, że Dolg wybuchnął płaczem, a to było chyba najgorsze, co mógł zrobić swoim nadwerężonym drogom oddechowym. Poczuł rozrywający ból i starał się powstrzymać szloch. Otworzył oczy i zobaczył ponad sobą mlecznobiałe niebo. Niczym migotliwy opal.
Minęła dłuższa chwila, nim sobie uświadomił, ze ten efekt opalizowania to po części skutek jego łez, lecz także mgły, która najwyraźniej cofnęła się teraz i wisiała ponad lasem, oraz słońca wyglądającego spoza mgły.
Leżał nadal obolały. Coś go uwierało w plecy. Pewnie korzeń drzewa albo kamień.
Kamień?
Ostrożnie pomacał, a potem wyciągnął tornister. Drżącymi palcami odpinał pasek.
Głęboki, zachrypły głos sprawił, że podskoczył.
– Aha, więc jednak jest w tobie jeszcze trochę życia.
– Cień – wykrztusił Dolg. – Ale ty nie… Gdzie jest…?
– Nie, ja go nie wziąłem. Ja unieszkodliwiłem tamtych. Na zawsze.
W głosie Cienia słychać było zmęczenie.
– Jak bym mógł odebrać coś małemu chłopcu, broniącemu skarbu, który może uratować życie jego ojcu, i gotów jest sam oddać za ten skarb życie?
Dolg usiadł. Cień stał przed nim.
– Jesteś bardzo blady – rzekł chłopiec zdziwiony i trochę przestraszony. – Jesteś zmęczony, a ubranie masz podarte. Czy sprawy poszły niezbyt dobrze?
Cień roześmiał się gorzko.
– Niezbyt dobrze, a cóż to za wyrażenie! Ale masz rację, mój mały chłopcze. Pokonanie za jednym zamachem czterech złych duchów wymaga siły. Na szczęście ja jestem mocniejszy niż oni wszyscy, bo ja mam pierwotną siłę. Oni są tylko epigonami.
– Co to znaczy?
– To tacy, którzy są tylko podobni do kogoś, kto był przed nimi. Naśladowcy. Ale wszyscy noszą znak Słońca i dlatego są niepokonani, w każdym razie dla większości. Niemniej jednak mój znak okazał się silniejszy, a moje umiejętności większe.
– Co z nimi zrobiłeś?
– Zakląłem ich, kazałem im zniknąć w głębi ziemi. Wysłałem ich tam, gdzie jest ich miejsce. Do ich grobów, do prochu, w który zmieniły się ich ciała. Już nigdy więcej nie wrócą.
– Ale zmęczyło cię to bardzo – rzekł Dolg ze współczuciem. – I oparłeś się pokusie, by zabrać mi kamień, a zamiast tego uratowałeś mi życie. Należą ci się za to podziękowania. Nie pozwolę ci wziąć kamienia, na co z pewnością masz wielką ochotę, ale…
Cień odwrócił się i spojrzał na niego pytająco.
– Tak?
– No nie wiem – zaczął Dolg zakłopotany. – Przyszła mi do głowy taka myśl…
– Powiedz, jaka.
– Dobrze. Widziałem już, co kamień może zrobić. Ja sam otrzymałem od niego niewiarygodnie wielką siłę. Mimo to nie wiem jeszcze, co ta siła oznacza, do czego jest zdolna. Myślę sobie, że skoro na mnie spłynęła moc, kiedy trzymałem wielki szafir w ręce, to może mógłbym przynajmniej część tej mocy przekazać tobie?
Cień zastanawiał się długo, a potem rzekł bezbarwnym głosem:
– Spróbuj!
Dolg podniósł się niepewnie i na chwiejnych nogach stanął przed Cieniem. Uniósł ręce i oparł je na szerokich ramionach towarzysza. Poczuł pod palcami szorstki materiał opończy, zsunął dłonie w dół, a gdy dotknął rąk Cienia, ten chwycił Dolga rozpaczliwie, jakby chciał wyrazić tęsknotę za czymś nieskończonym. Długo trzymał w uścisku ręce chłopca, w końcu jednak Dolg się uwolnił i pogłaskał głowę Cienia, przeciągnął dłonią po kapeluszu, lekko dotknął włosów nad skroniami, delikatnie musnął czoło.
Potem opuścił ręce.
Skutek był wstrząsający.
Cień ukazał się wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. Nadal pozostawał tylko cieniem, nie widać było rysów twarzy ani jej struktury, ale tak wyraźnie, z taką ostrością Dolg nigdy go nie widział.
– Dziękuję – szepnął Cień wzruszony. – Teraz nie musisz robić już nic więcej, bo wtedy stanę się całkiem wyraźny, a to by nie było dobrze. Chodź, musimy pospiesznie ruszać dalej!
Teraz szło im się dużo lżej. Dolg odzyskał swego towarzysza i opiekuna. Czterej obudzeni wielcy mistrzowie zniknęli, a Dolga nie bolało już tak okropnie ani gardło, ani płuca.
Lekkim krokiem szli przez las i wkrótce znaleźli się na wzgórzach, skąd rozciągał się widok na wielkie bagna.
Mgła rozproszyła się i mokradła leżały przed nimi widoczne jak na dłoni. Światło poranka było coraz silniejsze i błędne ogniki tliły się już tylko blado.
Dolg stał bez słowa.
– Wciąż jeszcze bardzo wielu potrzebuje naszej pomocy – rzekł sucho.
– Tak. Ci czekają od dawna. Zrób, co możesz!
– Mam zacząć już tutaj?
– Nie. Zaczekaj, aż zejdziemy na dół! I… Nie pozwól mi być w pobliżu!
– W takim razie najlepiej, żebyś zaczekał tutaj.
– Wystarczy, jeśli zatrzymam się w pół drogi.
Poszli w dół, omijając szerokie rozpadliny. W pewnym momencie Cień przystanął, chłopiec poszedł dalej sam.
Tym razem Dolg już się nie bał. Był świt, a on wiedział, co powinien robić. I wiedział też, że to, co uczyni, przyniesie radość bardzo wielu błąkającym się duszom.
Czekały na niego. Stwierdził, że błędne ogniki zgromadziły się przy nim tak, że całe wielkie bagna były puste. Ogniki otaczały go teraz ze wszystkich stron. Prawdopodobnie mokradła po drugiej stronie wzgórz również były puste.