Cierpiała bezgranicznie.
Bogu chwała, że dzieci są bezpieczne w domu z babcią! Nic złego ich nie spotka za murem, którym towarzysze Móriego otoczyli Theresenhof.
Ale teraz dzieci są sierotami, nie mają już ojca. Jeszcze o tym nie wiedzą. Nikt w Theresenhof o niczym jeszcze nie wie. Wiadomość o nieszczęściu mogłaby załamać Dolga, to pewne. Dwoje młodszych również ubóstwiało ojca, ale nie tak jak Dolg.
Prawdopodobnie wkrótce dzieci stracą też matkę, pomyślała Tiril trzeźwo. Jakież bowiem miała szanse, by wyjść stąd żywa? Miała być przesłuchana, czy wie coś o sprawach, które chcieli poznać rycerze Zakonu świętego Słońca.
A potem… Potem nie będzie im już potrzebna.
Czego oni szukali w tej Szwajcarii, Móri, Erling i ona? Niczego w życiu tak nie żałowała, jak tej wyprawy wiodącej wprost do katastrofy.
Móri też przecież nieustannie powtarzał, że nie powinni jechać do ruin zamku Graben. Ale oni się uparli. A teraz wszystko stracone.
Jedzenie smakowało obrzydliwie. Jakieś ochłapy pływające w zimnym tłuszczu. Wmusiła to w siebie i miała nadzieję, że się nie rozchoruje.
Drzwi zostały otwarte gwałtownym szarpnięciem. Strażnik polecił jej wstać.
Tiril bez trudu pojęła sens rozkazu, gesty strażnika wskazywały wyraźnie, o co mu chodzi. Ale z jego słów rozumiała jedynie oderwane fragmenty. Strażnicy rozmawiali po francusku.
Nigdy dotychczas ich jeszcze nie widziała. Tylko dwa razy dziennie przez okienko wsuwała się męska ręka, popychająca miskę z jedzeniem. Nikt się przy tym nie odzywał. Zdumiało ją to, że strażnicy mówią po francusku. Czyżby znajdowała się we francuskojęzycznym kantonie Szwajcarii? Myślała, że wiozą ją do rezydencji kardynała w Sankt Gallen, to przekonanie niosło też jakąś pociechę, że mimo wszystko znajdzie się bliżej domu.
Teraz wyglądało na to, że przeciwnie, oddaliła się od Theresenhof, wywieziono ją na zachód.
Ponad wszystko pragnęła wrócić do domu, była pochłonięta tylko tą jedną myślą. Do domu, do dzieci, chociaż bardzo ciężko będzie powiedzieć im o tym, że straciły ojca. Ale teraz one potrzebują jej najbardziej, na te gry tutaj nie miała czasu.
Strażnicy związali jej ręce na plecach, a oczy przesłonili szmatą owiniętą wokół głowy.
– No teraz się trochę przejdziemy – powiedział jakiś prymitywny głos. Tak przynajmniej przetłumaczyła sobie jego słowa.
– Dokąd mnie prowadzicie? – spytała swoim nieporadnym francuskim.
Tamci wybuchnęli śmiechem.
– Do miejsca, gdzie szczury czują się najlepiej, do lochu pełnego pleśni i gówna. Pojedziesz daleko, ty cholerna babo. Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił.
Z dłuższego przemówienia Tiril zrozumiała, że zanosi się na jakąś podróż, i domyśliła się reszty. Choć nie umiała przetłumaczyć słów strażnika dokładniej, pojmowała ich sens.
– Ale najpierw nasz pan chciałby z tobą porozmawiać – powiedział jeden.
Popychali ją przed sobą przez zardzewiałe drzwi, a potem na górę po krzywych schodach. Potykała się wielokrotnie, szła przecież po omacku, ale oni nie zwracali na to uwagi. Nie uznali za stosowne jej pomóc, wprost przeciwnie, najwyraźniej bardzo ich bawiło, gdy Tiril o mało nie spadła z poszczerbionych schodów.
Nagle powietrze stało się jakby bardziej czyste. Domyśliła się, że weszli do czegoś w rodzaju poczekalni. Buty stukały po gładkiej drewnianej podłodze, aż echo odbijało się od zbroi i broni wiszącej na ścianach. Prowadzono ją dalej przez liczne sale i długie korytarze.
Boże drogi, to przecież jakiś wielki i bardzo elegancki zamek, myślała zdumiona Tiril. Gdzie ja się znalazłam?
Nareszcie kazali jej się zatrzymać. Jeden ze strażników zwracał się z wielkim szacunkiem do stojącej przed nią osoby.
Przez chwilę trwała cisza. On mi się przygląda, pomyślała. Ciekawe, co go tak interesuje. Włosy muszę mieć skołtunione i pełne słomy z lochu, spódnicę przemoczoną od zalegającego tam błota. Nie mówiąc już o butach, których przy każdym kroku słychać chlupot.
Nareszcie rozległ się jego głos:
– Madame. Je suis frére Gaston. Je voudrais…
– Chwileczkę! – Tiril przerwała mu po niemiecku. – Ja nie znam francuskiego.
Nie poinformowała go, że trochę jednak w tym języku rozumie. To nie powinno go obchodzić.
– Merde! – wrzasnął, a Tiril wiedziała, że to przekleństwo. Takich słów człowiek zawsze uczy się w obcym języku najprędzej.
Zyskała jednak pewność, że ma do czynienia z jednym z braci zakonnych. „Brat Gaston”, tak powiedział.
Tiril domyśliła się też czegoś jeszcze. Otóż nie znajdowała się w jednym z francuskojęzycznych kantonów Szwajcarii, ona znajdowała się w samej Francji. Upewniły ją w tym dalsze słowa Gastona, skierowane do podwładnych. Słowa przepływały obok niej trudnym do pojęcia strumieniem, zorientowała się jednak, że jest mowa o przeprawie przez Pireneje.
Zatem odwiozą ją do Hiszpanii! A potem on powiedział coś, co sprawiło, że Tiril drgnęła. Wynikało z tego, że ma tam zostać uwięziona i czekać na kolejne spotkanie rycerzy Zakonu. Najprawdopodobniej odbędzie się ono wkrótce.
Po tym wszystkim została znowu bezceremonialnie odprowadzona do lochu.
Erling i Móri powinni o tym wiedzieć, pomyślała i nagle ostry ból przeszył jej serce. Z żalu i rozpaczy była bliska załamania. Erling i Móri. Ich przecież nie ma już na tym świecie! Tiril jest teraz sama. Kompletnie sama, bo przecież mama Theresa nie jest w stanie nic zrobić. A tylko oni, jej rodzina, wiedzą o istnieniu potwornego Zakonu Świętego Słońca.
Mój Boże, nigdy więcej nie zobaczę dzieci, myślała przytłoczona nieszczęściem.
Nieoczekiwanie zaczęła myśleć o promieniu księżyca, na który zwróciła uwagę, kiedy napastnicy wieźli ją do lochu. Zobaczyła wtedy tylko jeden jedyny promień i doznała wrażenia, jakby on chciał jej coś przekazać. Może miał jej przesłać od kogoś pozdrowienie? Powiedzieć, że nie powinna tracić odwagi?
W każdym razie tak to odebrała i to stanowiło wielką pociechę.
Rozdział 13
W blasku wczesnego poranka piąty wielki mistrz stał pomiędzy małym Dolgiem a rozległymi bagnami. Wiodła przez nie powrotna droga chłopca do domu, którą powinien był pokonać jak najszybciej. Czas naglił. Wkrótce nie będzie można uratować jego ojca, może nawet już teraz jest za późno. Dolg w żadnym razie nie miał czasu na kolejną walkę.
Ale sytuacja wyglądała poważnie.
Zauważył, że światełka elfów na bagnach są bardzo zaniepokojone. Czekały, być może przez setki, a nawet tysiące lat, na uwolnienie z tej ponurej „egzystencji” w postaci błędnych ogników. Teraz ratunek był już tak blisko i oto pojawia się przeszkoda.
Zły wielki mistrz wznosił się nad chłopcem niczym góra. Był pochylony, miał świdrujące, ciemne oczy, tyle w każdym razie Dolg dostrzegał.
Chłopiec był śmiertelnie przerażony. Ten mistrz stanowił dużo większe zagrożenie niż tamci czterej razem wzięci. Co to powiedziała strażniczka szafiru?
Próbował przypomnieć sobie słowa, lecz jego mózg był pusty. Znajdowało się w nim jedynie miejsce na przerażenie.
Ale jedno wiedział mimo wszystko: nie wolno mu użyć wielkiego szafiru. To najgorsze, co mógłby uczynić.
Kamień bowiem działał pozytywnie, jeśli nawet sprawiał, że jakieś istoty znikały, to działo się tak dlatego, że one chciały zniknąć.
A wielki mistrz, którego miał przed sobą, nie żywił tego rodzaju pragnień, na to Dolg mógłby przysiąc. Do czego ta ponura zjawa miała zamiar wykorzystać magiczny kamień, nie wiadomo, ale Dolg zdawał sobie sprawę, że do niczego dobrego, ani dla świata, ani dla samego kamienia. Wyłącznie dla wielkiego mistrza.