Spojrzał wzdłuż kontuaru, oglądając poranne profile pozostałych gości. Amerykanie. Fakt, że naprawdę siedział tutaj, pijąc kawę obok tych ludzi, wciąż go zdumiewał. Nadzwyczajne. Zapisał w notebooku, skrobiąc piórkiem po ekranie.
Apartament w wysokim wiktoriańskim domu, zbudowanym z drewna i bardzo starannie pomalowanym, w dzielnicy, gdzie nazwy ulic upamiętniają dziewiętnastowiecznych amerykańskich polityków: Claya, Scotta, Pierce'a, Jacksona. Dziś rano, we wtorek, opuszczając mieszkanie, zauważyłem na boku ostatniego słupka poręczy ślady zawiasów. Podejrzewam, że kiedyś podtrzymywały furtkę dla dzieci. Idąc po ulicy Scotta w poszukiwaniu taksówki, trafiłem na zamokniętą pocztówkę leżącą obrazkiem do góry. Chuda twarz męczennika Shapely'ego, świętego AIDS, z pęcherzami od deszczu. Bardzo melancholijne.
— Nie powinni tego mówić. To znaczy o „Godzilli”.
Yamazaki stwierdził, że niepewnie wpatruje się w szczerą twarz dziewczyny za barem.
— Przepraszam?
— Nie powinni tego mówić. O „Godzilli”. Nie można się śmiać. My tutaj też przeżyliśmy trzęsienia ziemi, ale wy nie drwiliście z nas.
7
Chciałbym, żeby dobrze ci poszło
Hernandez przeszedł za Rydellem do kuchni. Miał na sobie szaroniebieski kombinezon bez rękawów i parę tych upiornych niemieckich sandałów plażowych, tych z tysiącem małych kolców masujących podeszwy stóp. Rydell jeszcze nigdy nie widział go bez munduru i przeżył lekki szok. Gość miał na bicepsach wielkie, stare tatuaże — rzymskie cyfry, znak przynależności do jakiegoś gangu. Stopy miał brązowe, szerokie, trochę podobne do niedźwiedzich łap.
Był wtorkowy ranek. Oprócz nich w domu nie było nikogo. Kevin pracował w „Tylko mi dmuchaj”, a reszta gdzieś się wyniosła. Monika mogła być u siebie w garażu, ale i tak prawie nigdy się jej nie widziało. Rydell wziął z kredensu swoją torebkę płatków kukurydzianych i ostrożnie odwinął ją. Prawie wystarczy na jeden talerz. Otworzył lodówkę i wyjął plastikowy litrowy pojemnik z zatrzaskowym spustem oraz przyklejonym na boku kawałkiem taśmy. Grubym flamastrem napisał wcześniej na taśmie EKSPERYMENT MLECZNY.
— Co to? — spytał Hernandez.
— Mleko.
— Dlaczego tu jest napisane „eksperyment”?
— Żeby nikt go nie wypił. Wymyśliłem to w internacie akademii. Wsypał płatki do miseczki, zalał je mlekiem, znalazł łyżkę i zaniósł śniadanie na kuchenny stolik. Stół miał jedną nogę krótszą, więc trzeba było jeść, nie opierając łokci o blat.
— Jak ręka?
— Świetnie.
Rydell zapomniał, że nie powinien podpierać się łokciem. Mleko i płatki chlapnęły na podrapany biały plastik blatu.
— Masz. — Hernandez podszedł do szafki i oderwał gruby plik beżowych papierowych serwetek.
— To jednego z tych dwóch ktosiów — rzekł Rydell — a on bardzo nie lubi, kiedy mu je podbieramy.
— Eksperyment serwetkowy — powiedział Hernandez, rzucając plik Rydellowi.
Rydell wytarł mleko i większość płatków. Nie miał pojęcia, co Hernandez tu robi, ale też nigdy nie wyobrażał sobie, że może jeździć białym daihatsu sneakerem z ruchomym hologramem wodospadu na masce.
— Masz ładny samochód — powiedział Rydell, wskazując w kierunku parkingu i wkładając do ust łyżkę płatków.
— Należy do mojej córki. Rosy. Był w warsztacie.
Rydell przeżuł i połknął.
— Hamulce czy co?
— Ten pieprzony wodospad. Niby mają tam być te małe zwierzęta, które wychodzą z zarośli i jakby patrzą na ten wodospad, wiesz? — Hernandez oparł się o szafkę, poruszając palcami w plażowych sandałach. — Jakieś tam kostarykańskie zwierzątka. Taki ekologiczny motyw. Ona jest całkiem zwariowana na tym punkcie. Kazała nam zlikwidować resztki trawnika i zasadzić te rekultywujące ziemię rośliny, wyglądające jak szare pająki. Tymczasem warsztat nie może za nic zmusić tych pieprzonych zwierząt, żeby się pokazały, człowieku. Mamy gwarancję i wszystko, ale wiesz, to po prostu wrzód na dupie.
Potrząsnął głową. Rydell skończył płatki.
— Byłeś kiedyś w Kostaryce, Rydell?
— Nie.
— Tam jest cholernie fajnie, człowieku. Jak w Szwajcarii.
— Nigdy tam nie byłem.
— Nie, chodzi mi o to, co robią z danymi. To samo co Szwajcarzy z forsą.
— Mówisz o przechowywaniu?
— Właśnie. Oni są sprytni. Żadnej armii, floty, lotnictwa, tylko neutralność. I przechowują dane dla każdego.
— Obojętnie jakie.
— Hej, piątka z plusem. Spryciarze. I wydają te pieniądze na ekologię, człowieku.
Rydell zaniósł miskę, łyżkę i zwitek wilgotnych ściereczek do zlewu. Umył miskę i łyżkę, wytarł je serwetkami, a potem wepchnął ścierki najgłębiej jak mógł pod warstwę śmieci w worku pod zlewem. Prostując się, spojrzał na Hernandeza.
— Mogę coś dla ciebie zrobić, szefie?
— Wprost przeciwnie — uśmiechnął się Hernandez. Nie wiadomo dlaczego, nie był to uspokajający uśmiech. — Myślałem o tobie. O twojej sytuacji. Nie najlepsza. Kiepska, człowieku. Teraz już nie możesz być gliniarzem. Skoro zrezygnowałeś, nie mogę nawet przyjąć cię z powrotem do IntenSecure do ochrony posiadłości. Może mógłbyś nająć się jako regularny, żeby siedzieć w takiej małej klatce i pilnować sklepu monopolowego. Chciałbyś?
— Nie.
— To dobrze, ponieważ ktoś mógłby odstrzelić ci przy tym dupę. Mógłby wejść i rozwalić taką klatkę razem z tobą, człowieku.
— Obecnie próbuję sił w handlu.
— Pieprzysz? W handlu? Co sprzedajesz?
— Łóżka zrobione z żelaznych posążków. Obrazki ze stuletnich ludzkich włosów.
Hernandez zmrużył oczy, oderwał się od szafki i przeszedł w kierunku pokoju. Rydell pomyślał, że wyjdzie, ale Hernandez tylko zaczął spacerować po kuchni. Często robił to w swoim biurze w IntenSecure. Teraz odwrócił się przed drzwiami do pokoju i znowu ruszył w stronę Rydella.
— Sam nie wiem, człowieku, czasem ciężko się z tobą gada. Powinieneś przestać się jeżyć i pomyśleć, że może chcę ci pomóc, no nie?
Znów zawrócił w kierunku pokoju.
— Po prostu powiedz mi, o co chodzi.
Hernandez przystanął, odwrócił się i westchnął.
— Nigdy nie byłeś w NoCal, prawda? W San Francisco? Znasz tam kogoś?
— Nie.
— IntenSecure ma także licencję na NoCal, wiesz? Inny stan, inne prawa, zupełnie odmienne warunki, równie dobrze mógłby to być inny pieprzony kraj, ale mieszamy i tam. Więcej biur, mnóstwo hoteli. Nie ma tyle chronionych rezydencji, chyba że wyjedziesz na obrzeża miast. Concord, Hacienda Business Center, takie rzeczy. Tłuczemy tam niezły szmal.
— Przecież to ta sama firma. Nie chcą mnie tutaj, więc i tam mnie nie wynajmą.
— Pieprzone pięć z plusem. Nikt nie mówi o wynajmowaniu ciebie. Chodzi o to, że mógłbyś zaczepić się u jednego faceta. Pracuje jako wolny strzelec. Kiedy firma ma jakieś problemy, czasem angażuje kogoś z zewnątrz. On nie jest z IntenSecure. To wolny strzelec. Tamtejszy oddział ma teraz kłopoty.
— Zaczekaj chwilę. O czym mówimy? O niezależnym ochroniarzu?
— Ten facet to łowca skalpów. Wiesz, kto to taki?
— Dopada ludzi próbujących umknąć przed wierzycielami, nie płacących czynszu, takie rzeczy?
— Albo, na przykład, zwiewających z dzieciakiem sądownie przyznanym drugiemu z małżonków. Jednak takich uciekinierów można dzisiaj przeważnie wyłapać poprzez sieć. Wystarczy wprowadzić ich dane do DatAmerica i w końcu się znajdą. A nawet — wzruszył ramionami — można z tym pójść do glin.