— Zatem taki łowca przeważnie… — podpowiedział Rydell, przypominając sobie jeden z epizodów „Gliniarzy w opałach”, oglądany razem z ojcem.
— Załatwia sprawę, nie mieszając w to glin.
— Ani licencjonowanej prywatnej agencji detektywistycznej.
— Właśnie.
Hernandez przyglądał mu się bacznie.
Rydell mijając go, wszedł do pokoju, słysząc, jak niemieckie sandały skrzypią za nim po matowych kafelkach kuchennej posadzki. Zeszłej nocy ktoś palił tutaj tytoń. Czuł jego zapach. Naruszenie warunków wynajmu. Gospodarz będzie się o to pieklił. Był serbskim emigrantem, który jeździł piętnastoletnim bmw, nosił upiorne tyrolskie kapelusiki z piórkiem i nalegał, żeby nazywać go Wally. Ponieważ wiedział, że Rydell pracował dla IntenSecure, koniecznie musiał pokazać mu latarkę przypiętą pod deską rozdzielczą samochodu. Miała prawie pół metra długości i guzik, po naciśnięciu którego wyrzucała gęstą chmurę gazu pieprzowego. Zapytał Rydella, czy jego zdaniem „to wystarczy”. Rydell skłamał. Powiedział mu, że ludzie, którzy — na przykład — zażyli potężną dawkę pląsu, po prostu lubią wdychać sobie gaz pieprzowy. Przeczyszcza im zatoki. Poprawia krążenie. Uwielbiają to. Teraz Rydell spojrzał pod nogi i po raz pierwszy zauważył, że dywan w tym pokoju w Mar Vista jest dokładnie taki sam jak ten, po którym czołgał się w mieszkaniu przyjaciółki Turveya w Knoxville. Może trochę czyściejszy, ale taki sam. Wcześniej tego nie zauważył.
— Słuchaj, Rydell, nie chcesz tego wziąć, to nie. Mam wolny dzień, ale przyjechałem tu, rozumiesz? Załatwili cię jacyś hackerzy, dałeś się wpuścić w maliny, wszedłeś za ostro — ja to rozumiem. Jednak stało się, człowieku, zapisano to w twoich aktach i nic nie mogę poradzić. Posłuchaj. Jeśli przysłużysz się firmie, może dojdzie to do tych w Singapurze.
— Hernandez…
— Mam wolny dzień…
— Człowieku, ja nie mam pojęcia o znajdywaniu ludzi…!
— Umiesz jeździć. Tylko tego chcą. Żebyś jeździł. Będziesz woził tropiciela, rozumiesz? On ma kłopoty z nogą i nie może prowadzić. Ponadto, to delikatna sprawa. Wymaga sprytu. Powiedziałem im, że moim zdaniem nadasz się. Tak zrobiłem. Powiedziałem im.
Należący do Moniki egzemplarz „People” leżał na kanapie, otwarty na artykule o Gudrun Weaver, tej aktorce po czterdziestce, która właśnie odnalazła Pana dzięki wielebnemu Fallonowi; w samą porę, żeby trafić do gazety. Całostronicowe zdjęcie ukazywało ją na kanapie w saloniku, spoglądającą z zachwytem na ścianę monitorów pokazujących ten sam stary film.
Rydell zobaczył siebie na futonie z „Futon Mouth”, gapiącego się na te ponaklejane stokrotki i nalepki na zderzaki.
— Czy to legalne?
Hernandez klepnął się w szaroniebieskie udo. Odgłos przypominał huk strzału.
— Legalne? Mówimy o IntenSecure Corporation. Mówimy o strasznym gównie. Próbuję ci pomóc, człowieku. Myślisz, że prosiłbym cię, żebyś zrobił coś nielegalnego?
— Tylko co mam robić, Hernandez? Po prostu pojechać tam i prowadzić samochód?
— Pieprzone pięć z plusem! Jeździć! Jeśli pan Warbaby powie jedź, zrobisz to.
— Kto?
— Warbaby. Lucius Warbaby.
Rydell podniósł „People” Moniki i znalazł zdjęcie Gudrun Weaver oraz wielebnego Wayne'a Fallona. Gudrun Weaver wyglądała jak aktorka po czterdziestce. Fallon przypominał oposa z implantami włosów i smokingiem za dziesięć tysięcy dolarów.
— Ten Warbaby, Berry, siedzi na samej górze tego gówna. Jest pieprzoną gwiazdą, człowieku. Inaczej by go nie wynajęli. Jeśli się zgodzisz, tylko zyskasz. Jesteś jeszcze młody. Możesz się czegoś nauczyć.
Rydell rzucił „People” na kanapę.
— Kogo trzeba znaleźć?
— Złodzieja hotelowego. Ktoś coś ukradł. My zabezpieczamy ten hotel. Tym z Singapuru, człowieku, naprawdę na tym zależy. Tyle wiem.
Rydell stał w ciepłym cieniu parkingu, spoglądając na lśniące głębie ruchomego wodospadu na masce sneakera należącego do córki Hernandeza, na mgłę unoszącą się wśród zielonych gałęzi dżungli. Kiedyś widział harleya pomalowanego tak, że wszystko, co nie było potrójnie chromowane, roiło się od owadów naturalnej wielkości. Skorpionów, stonóg, wszystkiego, co chcesz.
— Widzisz — powiedział Hernandez — widzisz tu, tę smugę? To ma być jakiś leniwiec, człowieku. Taki lemur, wiesz? Fabryczna gwarancja.
— Kiedy mam jechać?
— Dam ci numer telefonu — odparł Hernandez, wręczając mu świstek żółtego papieru. — Zadzwoń do nich.
— Dzięki.
— Hej, chciałbym, żeby dobrze ci poszło. Naprawdę. Życzę ci tego. — Dotknął maski sneakera. — Spójrz na to gówno. Pieprzona fabryczna gwarancja.
8
Nazajutrz
Chevette śniła, że pędzi folsomem, a silny boczny wiatr grozi zepchnięciem na lewy pas. Skręciła w lewo, w Sixth, poczuła wiatr w plecy, przejechała na czerwonym przez skrzyżowanie Howard i Mission, złapała zielone przy Market, nadepnęła na pedały i przecięła oba pasma.
Mocno przygięta nad kierownicą, pojechała po Taylor ku Nob.
— Tym razem to zrobię — powiedziała.
Pedałując zaciekle, czując na plecach silne podmuchy wiatru, wzywana czystym niebem nad szczytem wzgórza, przerzuca kciukiem bieg na jakąś wielką zębatkę, za dużą w stosunku do ramy jej roweru, czuje, jak lśniące zęby zaskakują, zwalnia tempo do miarowego deptania — i nagle zaczyna tracić szybkość. Staje na pedałach i zaczyna dusić, wrzeszcząc, a fala kwasu mlekowego rozlewa się po jej ciele. Wjeżdża na szczyt, podnosi…
Kolorowe światło wpada do pokoju Skinnera przez klinowate, barwne płytki okrągłego okna. Wtorek rano. Dwa najmniejsze fragmenty okna wypadły; otwory zatkano kawałkami szmat, rzucającymi cienie na wystrzępioną żółtą ścianę „National Geographics”. Skinner siedział na łóżku, w starej kraciastej koszuli, z kocem i śpiworem podciągniętym pod brodę. Jego łóżkiem były ośmiopanelowe dębowe drzwi na czterech zardzewiałych kołpakach volkswagena, nakryte piankowym materacem. Chevette spała na podłodze, na węższym kawałku pianki, który co rano zwijała i chowała za długą drewnianą skrzynią pełną naoliwionych narzędzi. Czasem zapach smaru czuła nawet we śnie, ale nie przeszkadzało jej to. Wystawiła jedną rękę na listopadowy chłód i zgarnęła sweter z siedzenia zachlapanego farbą stołka. Wciągnęła go do śpiwora i wcisnęła się weń, obciągając do kolan. Kiedy wstała, sięgał jej do połowy łydek, a dekolt miał tak rozciągnięty, że co chwilę musiała nasuwać go z powrotem na ramię. Skinner nic nie powiedział; w ogóle rzadko się odzywał. Przetarła oczy, podeszła do zamocowanej na ścianie drabinki i weszła na pięć pierwszych szczebelków, po czym odsunęła zasuwkę klapy na dach, nawet na nią nie patrząc. Teraz wychodziła na górę niemal każdego ranka, zaczynając dzień od uzupełnienia wody, a potem spoglądała na miasto. Jeżeli nie padało lub nie było zbyt mglisto, bo wtedy była jej kolej napompować pomalowany na czerwono zbiornik Colemana, podobny do miniaturowej łodzi podwodnej. W pogodne dni robił to Skinner, ale gdy było mokro, przeważnie nie wychodził z łóżka. Mówił, że wilgoć wchodzi mu w biodro. Wygramoliła się przez kwadratowy otwór i siadła na jego skraju, zwieszając nogi do środka. Słońce usiłowało wypalić srebrną szarość. W upalne dni rozgrzewało smołę na płaskim prostokącie dachu tak, że czuło się jej zapach.