Skinner pokazał jej zdjęcia dziobaków La Brea w „National Geographics”, wielkich smutnych, wiecznie zmierzających gdzieś zwierząt, które dawno temu odeszły z LA. Właśnie tym była smoła, asfalt, nie tylko czymś, co wyrabiano gdzieś w fabryce. Lubił wiedzieć, skąd się biorą na tym świecie niektóre rzeczy.
Jego kurtka, ta, którą zawsze nosiła, pochodziła od Lewisa przy Great Portland Street. To było w Londynie. Skinner lubił mapy, a niektóre zeszyty „National Geographics” miały je w środku i wszystkie kraje były na nich wielkimi, pojedynczymi plamami koloru, od końca do końca. I nie było ich aż tak wiele, choć zdarzały się giganty jak żadne inne: Kanada, ZSRR, Brazylia. Teraz na ich miejscu powstało mnóstwo małych krajów. Skinner mówił, że Ameryka poszła tą samą drogą, nie przyznając się do tego. Nawet Kalifornia była kiedyś jednym wielkim stanem.
Dach Skinnera miał około sześć metrów na cztery. Wydawał się jakby mniejszy od pokoju pod nim, mimo że pod ścianami aż po sufit leżały rzeczy Skinnera. Na dachu nie było nic oprócz zardzewiałego metalowego wózka, dziecięcej zabawki, z ułożonymi w nim kilkoma rolkami wyblakłej papy. Spojrzała za trzy wieże-filary, w kierunku Treasure Island. Unosił się nad nią dym z ogniska na brzegu, w miejscu gdzie niski most, spowity mgłą, wybiegał do Oakland. Na najdalszym dźwigarze umieszczono rodzaj kopuły, wyglądającej jak pszczeli plaster z lśniącej miedzi, ale Skinner powiedział, że to tylko Mylar. Tworzyły go płyty dwa na dwa; mieli tam zainstalowane łącze satelitarne. Pewnego dnia zamierzała pójść tam i zobaczyć je. Obok przeleciała szara mewa, na wysokości jej oczu. Miasto wyglądało tak samo jak zawsze, wzgórza jak śpiące zwierzęta za wieżami biurowców, które znała na pamięć. Powinna stąd dostrzec ten hotel.
Poprzednia noc chwyciła ją za kark. Chevette nie mogła uwierzyć, że to zrobiła, że była taka głupia. Futerał, który wyciągnęła z kieszeni temu patafianowi, tkwił w kurtce Skinnera, na żelaznym wieszaku w kształcie głowy słonia. W środku nie było nic prócz pary okularów przeciwsłonecznych, wyglądających na drogie, ale tak ciemnych, że zeszłej nocy nic nie zdołała przez nie dostrzec. Platfusy z ochrony zeskanowali jej odznakę, kiedy wchodziła; według nich wcale nie opuściła hotelu. Ich komputer w końcu zacznie jej szukać. Gdyby pytali w Allied, powie im, że zapomniała się odmeldować po doręczeniu przesyłki i zjechała na dół służbową windą. Nie była na żadnym przyjęciu, a kto ją tam widział? Ten dupek. Być może zorientował się, że to ona buchnęła mu bryle. Może to poczuł albo przypomniał sobie wszystko, kiedy wytrzeźwiał.
Skinner zawołał, że jest kawa, ale skończyły się jajka. Chevette zsunęła się z krawędzi i ześlizgnęła do środka, chwytając za najwyższy szczebelek drabinki.
— Jeśli je chcesz, musisz je przynieść — rzekł Skinner, spoglądając znad Colemana.
— Starczy mi kawa.
Naciągnęła parę czarnych bawełnianych legginsów i włożyła sportowe buty, nie fatygując się wiązaniem sznurowadeł. Podniosła klapę w podłodze i przeszła przez nią, wciąż martwiąc się tym dupkiem, jego okularami, swoją pracą. W dół po dziesięciu stalowych schodkach z boku starego dźwigu. Kosz czekał na nią tam, gdzie go zostawiła, wracając. Rower przypięty był do dźwigara, obok pary szpanerskich głośników Radio Shack. Weszła do sięgającego jej po pas kosza z żółtego plastiku i nacisnęła przycisk. Silnik zaskowyczał i wielkozęby kołowrót na samym dole zaczął opuszczać ją po stromiźnie. Skinner nazywał ten kosz swoją kolejką linową. Jednak nie on ją zbudował. Została skonstruowana specjalnie dla niego przez pewnego czarnoskórego gościa nazwiskiem Fontaine, kiedy Skinner zaczął mieć kłopoty z wchodzeniem. Fontaine mieszkał po stronie Oakland, z kilkoma kobietami i chmarą dzieci. Konserwował większość urządzeń elektrycznych na moście. Co jakiś czas pojawiał się w swoim długim tweedowym płaszczu, z torbami na narzędzia w obu rękach, aby sprawdzić i nasmarować windę. Chevette miała jego numer, pod który powinna zadzwonić, gdyby winda kiedyś się zepsuła, ale to jeszcze się nie zdarzyło. Kosz zadygotał, opadając na dno. Wygramoliła się na drewniany podest i poszła wzdłuż ściany z mlecznego plastiku, za którym były widoczne halogenowe cienie roślin i bulgotała hydroponika. Skręciła za róg, a potem zeszła po schodach w gwar i poranną krzątaninę mostu. Nigel podszedł do niej z jednym ze swych wózków, nowiutkim. Realizował dostawę.
— Vette. — Z szerokim głupawym uśmiechem. Tak ją nazywał.
— Widziałeś kobietę od jajek?
— Po stronie miasta — odparł, co zawsze oznaczało San Francisco, natomiast na Oakland zawsze mówiono „Land”. — Dobry, nie? — Z dumą konstruktora wskazał na swój wózek. Chevette zobaczyła ramę z prasowanego aluminium, tajwańskie piasty i koła wzmocnione grubymi, nowymi szprychami. Nigel naprawiał sprzęt innym posłańcom z Allied, tym, którzy nadal jeździli na metalu. Nie spodobało mu się, kiedy Chevette zdecydowała się na papierową ramę. Teraz z uznaniem przesunęła kciukiem po gładkiej rurze.
— Dobry.
— Ta japońszczyzna już rozlaminowała się pod tobą?
— Wcale nie.
— Zrobi to. Naciśniesz za mocno, pęknie jak szkło.
— Wtedy do ciebie przyjdę.
Nigel z politowaniem potrząsnął głową. Wyblakły drewniany spławik, zwisający mu z lewego ucha, zadrgał i zawirował.
— Wtedy będzie za późno.
Popchnął swój wózek w kierunku Oakland.
Chevette znalazła kobietę od jajek i kupiła trzy, charakterystycznie owinięte szerokimi źdźbłami suchej trawy. Czary. Wyglądały tak ładnie, że żal było ruszać, bo potem nie udawało się ich ponownie zawinąć ani dojść do tego, jak to zrobiono. Kobieta wzięła od niej piątaka i wrzuciła go do małego woreczka zawieszonego na chudej jaszczurczej szyi. Nie miała ani jednego zęba, a jej twarz była gniazdem zmarszczek zbiegających się przy wilgotnej szczelinie ust.
Skinner siedział przy stole, kiedy wróciła. Raczej była to półka niż stół. Pił kawę z pogiętej stalowej zakrętki termosu. Na pierwszy rzut oka nie zauważało się, jaki jest stary; był tylko potężny — ręce, ramiona, wszystkie kości miał po prostu ogromne. Siwe włosy nad czołem nie ukrywały kolekcji zbieranych przez całe życie blizn, szram i plamek przypominających tatuaże, w miejscach gdzie do ran dostał się brud.
Odwinęła jajka, niszcząc czar handlarki, po czym włożyła je do plastikowej miski. Skinner podniósł się z trzeszczącego krzesła, krzywiąc się z bólu, gdy opierał ciężar ciała na chorej nodze. Podała mu miseczkę, a on odwrócił się do Colemana. Robił jajecznicę bez tłuszczu, tylko na odrobinie wody. Mówił, że nauczył się tego od pewnego kucharza okrętowego. Jajecznica wychodziła nieźle, ale trudno było potem domyć patelnię, co należało do Chevette. Kiedy wbijał jajka, podeszła do wiszącej na wieszaku kurtki i wyjęła futerał.
Nie miała pojęcia, z czego jest zrobiony, co oznaczało, że jest drogi. Jakiś ciemnoszary materiał, jak wkład w ołówku, cienki jak skorupka jednego z tych jajek, ale pewnie można by przejechać po nim ciężarówką. Tak jak po jej rowerze. Poprzedniej nocy doszła do tego, jak się go otwiera; palec wskazujący tu, kciuk tam i już. Żadnego zatrzasku, żadnej sprężyny. A także żadnego znaku firmowego ani numeru patentu. Wnętrze wyścielone czymś podobnym do czarnego zamszu, ale uginającym się pod palcami jak pianka. W środku okulary. Wielkie i czarne. Tak jak ten Orbison na plakacie przyczepionym do ściany u Skinnera, czarny i biały. Skinner powiedział, że najlepszy sposób, żeby na zawsze przykleić plakat, to użyć zamiast kleju skondensowanego mleka. Takiego z puszki. Teraz już niczego nie sprzedawano w puszkach, ale Chevette wiedziała, o co mu chodzi, a wizerunek tego dziwnego faceta o wielkiej twarzy zasłoniętej czarnymi okularami był mocno przyklejony do pomalowanej na biało dykty w pokoju Skinnera.