Yamazaki przełknął ślinę.
— A potem?
— Zaczęliśmy się wspinać. Na wieże. Na tym draństwie są przyspawane szczebelki, żeby mogli wejść malarze. Pięliśmy się. Do tej pory telewizja przysłała już swoje helikoptery, Scooter. Byliśmy wiadomością dnia, ale nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Pewnie zazwyczaj tak jest. I gówno nas to obchodziło. Tylko wspinaliśmy się. Jednak to utrudniło życie gliniarzom — później. Bo, człowieku, niektórzy spadali. Facet przede mną miał buty owinięte czarną taśmą przytrzymującą podeszwy. Taśma namokła, puściła; zaczął się ślizgać. Tuż przed moim nosem. Nogi wciąż zsuwały mu się ze stopni i gdybym nie uważał, kopnąłby mnie piętą w twarz… Tuż przed samym szczytem obie nogi ześlizgnęły mu się jednocześnie. — Skinner zamilkł, jakby nasłuchując jakiegoś odległego dźwięku. Yamazaki wstrzymał oddech. — Kiedy uczysz się wspinać, tam na górze — powiedział Skinner — najpierw musisz zapamiętać, żeby nie patrzeć w dół. Po drugie, przez cały czas trzeba trzymać na moście jedną rękę i jedną nogę. Ten facet nie wiedział tego. A te jego podeszwy… Po prostu runął w tył. Nawet nie krzyknął. Jakby z… gracją. — Yamazaki zadrżał. — Jednak ja piąłem się dalej. Deszcz ustał, zaczęło się przejaśniać. Zostałem.
— I jak się czułeś? — spytał Yamazaki.
Skinner zamrugał oczami.
— Czułem?
— Co zrobiłeś potem?
— Zobaczyłem miasto.
Yamazaki zjechał do podnóża schodów żółtą windą Skinnera, przypominającą piknikowy koszyk porzucony przez olbrzyma. Teraz wszędzie wokół słyszał gwar wieczornego targowiska, a z otwartych drzwi dobiegał trzask kart, kobiecy śmiech, donośne głosy mówiące po hiszpańsku. Zachód słońca różowy jak wino, a nad płatami plastiku łopoczącego jak żagle na wietrze woń smażonego tłuszczu, palonego drewna i słodki, oleisty zapach haszyszu. Chłopcy w obszarpanych skórzanych kurtkach przykucnęli nad jakąś grą, w której żetonami były pomalowane kamyki. Yamazaki przystanął. Stał nieruchomo, z ręką na drewnianej poręczy opryskanej srebrną, aerozolową farbą. Opowieść Skinnera zdawała się promieniować z tysiąca rzeczy, z nie mytych twarzy i kuchennych dymów, jak koncentrycznie rozchodzące się dźwięki jakiegoś ukrytego dzwonu, nastrojonego zbyt nisko dla obcego ucha.
Doszliśmy nie tylko do końca wieku, pomyślał, lecz do kresu czegoś innego. Ery? Paradygmatu? Wszędzie oznaki schyłku. Nadchodził kres nowoczesności. Tutaj, na moście, nastąpił już dawno. Teraz pójdzie w kierunku Oakland, smakując to nowe, dziwne uczucie.
11
Rozwożąc przesyłki
We wtorek nie była sobą. Bez wigoru. Nie mogła się skupić. Bunny Malatesta, dyspozytor, wyczuwał to, jego głos zabrzęczał jej w uchu.
— Chev, nie zrozum mnie źle, ale masz okres czy co?
— Odpieprz się, Bunny.
— Hej, chciałem tylko powiedzieć, że nie masz dziś tyle ognia, co zwykle. Nic więcej.
— Dawaj zlecenie.
— 655 Mo, piętnaście, w recepcji.
Odebrała, przewiozła pod 555 Cali, na pięćdziesiąte piąte piętro. Podpis i z powrotem na dół. Dzień szarzał po obiecującym poranku.
— 456 Montgomery, trzydzieści trzy, recepcja, wjedź towarową. — Zastygła z dłonią w pętli identyfikatora. — Dlaczego?
— Mówią, że posłańcy zostawiają graffiti w windach pasażerskich. Jedź towarową albo wyrzucą cię, zabronią wstępu, a Allied rozwiąże z tobą umowę o pracę.
Przypomniała sobie, że widziała znak Ringera pozostawiony na tabliczce jednego z dźwigów przy 456. Pieprzony Ringer. Oznaczył więcej wind niż ktokolwiek w historii. Nosił w tym celu specjalny zestaw narzędzi.
Z 456 posłano ją do l EC z kartonem większym niż powinna przyjąć, ale po to jest bagażnik i uchwyty, więc dlaczego miałaby dać zarobić tym od paczek? Bunny odezwał się po drodze i podał jej 50 Beale, kawiarnię na drugim piętrze. Odgadła, że to będzie kobieca torebka zawinięta w plastikową reklamówkę — i miała rację. Brązowa, z jakiejś jaszczurczej skóry. Kobiety zostawiają torebki, potem przypominają sobie, dzwonią, każą kierownikowi odesłać je przez posłańca. Zazwyczaj dobry napiwek. Ringer i kilku innych otworzyłoby ją, przejrzało zawartość, czasem znajdując narkotyki. Ona nigdy tego nie robiła. Pomyślała o okularach… Dziś nic się nie składało. Allied nie łączyło zleceń, ale czasem udawało się to przypadkowo: podjąć tu, doręczyć tam i dostać następne. Jednak rzadko. Pracując dla Allied, trzeba było się zwijać. Jej rekord wynosił szesnaście zleceń jednego dnia; to jak czterdzieści w innej firmie.
Przewiozła torebkę z Fulton na Masonie i dostała dwie piątki, kiedy właścicielka sprawdziła, że niczego nie brakuje.
— Ci z restauracji powinni oddać ją policji — powiedziała Chevette. — Nie lubimy brać na siebie takiej odpowiedzialności. Puste spojrzenie właścicielki torebki, jakiejś sekretarki. Chevette schowała do kieszeni piątaki.
— 298 Alabama — powiedział Bunny, jakby oferował jej drogocenną perłę. — Daj odpocząć nogom…
Pogoni tam z wywalonym językiem, a potem doręczy i zrobi to. Chociaż i tak nie będzie potem w lepszej formie.
Okulary tego dupka…
— Z przyczyn taktycznych — powiedziała blondynka — obecnie nie radzimy używać przemocy ani czarów wobec indywidualnych osobników.
Chevette właśnie przypedałowała z Alabama Street, po ostatnim zleceniu tego dnia. Kobieta na małym płaskim ekranie nad drzwiami kanciapy Bunny'ego miała na sobie coś czarnego naciągniętego na twarz, z trzema wyciętymi w materiale trójkątnymi otworami. Niebieskie litery na dole ekranu głosiły FIONA X — RZECZNICZKA FRONTU WYZWOLENIA SOUTH ISLAND.
Oświetlony jaskrawym światłem neonówek korytarz wiodący do Allied Messengers śmierdział rozgrzanym styrenem, laserowymi drukarkami, porzuconymi butami i starymi kanapkami; ta ostatnia woń nasunęła Chevette wspomnienie jakiejś nie ogrzewanej piwnicy przedszkola w Oregonie, z bezbarwnym zimowym słońcem wpadającym przez mętne szyby okienek pod sufitem. Nagle jednak za jej plecami otworzyły się z trzaskiem drzwi na ulicę i para zabłoconych jaskrawych trampek numer jedenaście zadudniła po schodach. Samuel Saladin DuPree, z policzkami noszącymi ślady szarego ulicznego kurzu, stanął przed nią, obdarzając ją szczerym uśmiechem.
— Co cię tak cieszy, Sammy?
Najprzystojniejszy pracownik Allied, niezrównany DuPree, metr dziewięćdziesiąt osiem hebanowej energii, zamkniętej w tak eleganckim i sprawnym ciele, że Chevette czasem wyobrażała sobie, że jego kości są z polerowanego metalu, potrójnie chromowanego — idealny mechanizm posłańca. Podobny do faceta ze starych filmów, tego który później, na stare lata, zajął się polityką. Większość dziewcząt chętnie wypróbowałaby Sammy'ego Sala, ale Chevette nie miała na to ochoty. Był gejem, przyjaźnili się, a poza tym ona ostatnio nie była pewna, czy w ogóle ma chęć na te sprawy.
— Rzecz w tym — odparł Sammy Sal, ścierając brud z policzka grzbietem jednej długiej dłoni — że postanowiłem zabić Ringera. I wiesz co, poczułem się wolny…
— Aha — zauważyła Chevette — pewnie doręczałeś dziś na 456.
— Tak, moja droga, byłem tam. Aż na samej górze, w brudnej windzie towarowej. Bardzo wolnej windzie towarowej. A dlaczego?