— Myślałem, że zdążę wypić kawkę — powiedział, sięgając po maleńką filiżankę.
Nogi bolały ją po szybkim pościgu.
— Dobra myśl — powiedziała, zerkając w kierunku mostu, a potem skinęła na dziewczynę, żeby nalała i jej. Patrzyła, jak parująca brązowa masa wychodzi z dozownika i zostaje zalana strużką wrzącej wody. Dziewczyna podniosła dźwignię i wkręciła koszyczek z powrotem do ekspresu.
— Wiesz co — powiedział Sammy Sal przed pierwszym łykiem kawy — ty nie powinnaś mieć takich problemów. Nie musisz. Są tylko dwa rodzaje ludzi. Pierwszy to ci, którzy mogą sobie pozwolić na mieszkanie w takich hotelach. Drugi, to tacy jak my. Kiedyś był jeszcze trzeci rodzaj, jakby na granicy tych dwóch — klasa średnia. Teraz już nie. Jedyny nasz kontakt z tamtymi ludźmi polega na rozwożeniu przesyłek. Oni płacą nam za to. My staramy się nie zabrudzić im dywanów. I jakoś sobie radzimy, no nie? A co zachodzi na interfejsie? Kiedy się zetkniemy? — Chevette oparzyła sobie wargi kawą. — Zbrodnia — rzekł Sammy Sal. — Seks. Czasem narkotyki. — Odstawił filiżankę na kontuar. — To wszystko.
— Ty się z nimi pieprzysz — zauważyła Chevette. — Sam mówiłeś.
Sammy Sal wzruszył ramionami.
— Ja to lubię. Jeśli są z tego kłopoty, jestem na nie przygotowany. Tymczasem ty poszłaś i zrobiłaś coś bez powodu. Naruszyłaś barierę. Pozwoliłaś, by przekroczyły ją twoje palce. Kiepski pomysł.
Chevette podmuchała na kawę.
— Wiem.
— I jak zamierzasz sobie z tym poradzić?
— Pójdę do mieszkania Skinnera, wezmę te okulary, wejdę na dach i wyrzucę je.
— I co potem?
— Potem zaczekam, aż ktoś się pojawi.
— A co wtedy?
— Nic nie zrobiłam. Nie mam o niczym pojęcia. Nic się nie stało.
Pokiwał głową, ale wciąż się jej przyglądał.
— Uhm. Może. A może nie. Jeśli ktoś tak bardzo chce tych okularów, będzie naprawdę mocno cię naciskać. Mam inny pomysł: weźmiemy je, wrócimy do Allied i powiemy im, co zaszło.
— My?
— Uhm. Pójdę z tobą.
— Stracę pracę.
— Znajdziesz sobie inne zajęcie.
Jednym haustem opróżniła filiżankę. Otarła wargi wierzchem dłoni.
— Ta praca to wszystko, co mam, Sammy. Wiesz o tym. Sam mi ją znalazłeś.
— Masz gdzie spać, tam na górze. Masz tego stukniętego starego pierdziela, który…
— Utrzymuję go, Sammy Sal…
— Masz cały tyłek, kochanie. To może się zmienić, jeśli jakiś bogaty facet zechce się do niego dobrać, bo zabrałaś mu te szkła.
Chevette postawiła pustą filiżankę na ladzie i zaczęła grzebać w kieszeniach kurtki. Dała dziewczynie piętnaście za kawę i dwa dolary napiwku. Wyprostowała ramiona opięte kurtką Skinnera, aż brzęknęły łańcuszki.
— Nie. Kiedy to gówno wyląduje w zatoce, nikt mi niczego nie udowodni.
Sammy Sal westchnął.
— Jesteś niewinna jak dziecko.
Zabrzmiało to zabawnie, jakby nie wiedziała, że to słowo może mieć i takie znaczenie.
— Idziesz, Sammy Sal?
— Po co?
— Pogadać ze Skinnerem. Odwrócić jego uwagę od gazet. Tam je zostawiłam. Za jego gazetami. W ten sposób nie zauważy, jak będę je wyjmować. Wejdę na dach i wyrzucę je.
— Dobra — rzekł — ale mówię ci, że to tylko pogorszy sprawę.
— Zaryzykuję, dobrze?
Zsiadła i zaczęła prowadzić rower w kierunku mostu.
— Tak sądzę — powiedział Sammy Sal, ale też już chwycił rower i ruszył za nią.
W życiu Chevette zdarzyły się tylko trzy naprawdę cudowne chwile. Jedna tego wieczoru, gdy Sammy Sal obiecał, że spróbuje załatwić jej pracę w Allied i zrobił to. Druga, gdy zapłaciła gotówką za rower w City Wheels i wyjechała na nim ze sklepu. Trzecia, to ten wieczór, kiedy po raz pierwszy spotkała Lowella u „Dysydentów” — jeśli mogła nadal uważać to za szczęście. Co wcale nie oznaczało, że było wiele takich szczęśliwych chwil w jej życiu, jednostajnie i niezmiennie zasranym, nie licząc sporadycznych uśmiechów losu. Miała szczęście, gdy przedostała się przez druty kolczaste i uciekła z ośrodka dla młodocianych pod Beaverton, chociaż to była parszywa noc. Na dowód tego pozostały jej blizny na obu dłoniach. Po raz kolejny udało jej się, kiedy po raz pierwszy zawędrowała na most, na dolny poziom, słaniając się na nogach z gorączki, która dopadła ją w drodze na wybrzeże. Wszystko wywoływało bóclass="underline" światła, kolory, każdy dźwięk, mózg rozpierał jej czaszkę jak dżin wydobywający się z butelki. Pamiętała, jak oderwana podeszwa jej trampka klapała o zaśmieconą jezdnię i jak to bolało, aż w końcu musiała usiąść, bo wszystko wirowało wokół niej, a ten Koreańczyk biegł do niej i krzyczał, żeby wstała i poszła sobie, nie tutaj, nie tu. I to NIE TU wydawało się takim dobrym pomysłem, że runęła jak długa na plecy i nawet nie poczuła uderzenia głową o trotuar.
I wtedy znalazł ją Skinner, chociaż tego nie pamiętał, a może nie chciał o tym mówić — nie była pewna. Nie sądziła, aby zdołał sam zanieść ją do swojego mieszkania; z trudem wchodził na górę z tym swoim biodrem. Jednak nadal bywały dni, kiedy rozpierała go energia, a wtedy łatwo było sobie wyobrazić, jaki kiedyś był silny, bo robił niezwykłe rzeczy, o jakie nigdy nikt by go nie podejrzewał. Nie wiedziała więc, jak się tu znalazła.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, otworzywszy oczy, było owalne kościelne okno z gałganami powtykanymi w dziury i wpadające przez nie słońce. Plamki i punkciki barw, jakich nigdy dotąd nie widziała, tańczyły w jej rozgorączkowanych oczach jak owady w wodzie. Potem łamanie w kościach, gdyż wirus wykręcał jej ciało jak starzec szare ręczniki, którymi okładał jej czoło. Kiedy w końcu zwalczyła chorobę, wydawało się, że przebyła szmat drogi, aby wrócić z tej ciemnej krainy, z włosami wypadającymi suchymi kępkami i przywierającymi do wilgotnych ręczników jak brudna sierść. Kiedy odrosły, stały się ciemniejsze, prawie czarne. Po tych przeżyciach poczuła się inną osobą. A może po prostu sobą, myślała czasem.
I została ze Skinnerem, robiąc to, co kazał, żeby zapewnić im żywność i działanie urządzeń w jego mieszkaniu. Posyłał ją na dolny poziom, gdzie handlarze złomem rozkładali swój towar. Wysyłał ją na dół z różnościami: kluczem z napisem „BMW”, rozsypującym się kartonem pełnym tych płaskich czarnych przedmiotów, z których kiedyś płynęła muzyka, workiem plastikowych dinozaurów. Nigdy nie sądziła, że cokolwiek z tego ma jakąś wartość, ale myliła się. Klucz wystarczył na tygodniowe racje pożywienia, a te dwie okrągłe rzeczy na jeszcze dłużej. Skinner znał doskonale ich pochodzenie i przeznaczenie, potrafił też domyślić się, kiedy znajdą nabywców. Z początku bała się, że przynosi za mało pieniędzy, ale on wcale się tym nie przejmował. Jeśli coś się nie sprzedało, tak jak plastikowe dinozaury, wracało na wystawę; tak nazywał towar nagromadzony pod wszystkimi czterema ścianami.
Kiedy nabrała sił i trochę odrosły jej włosy, zaczęła oddalać się coraz bardziej od pokoju na szczycie wieży. Z początku nie do miasta, chociaż parę razy doszła po moście do Oakland i obejrzała je sobie. Wszystko tam wyglądało jakoś inaczej, chociaż nie wiedziała dlaczego. Jednak najlepiej czuła się na wiszącym moście, otoczona nim, wśród wszystkich tych ludzi, kręcących się, handlujących i zajętych swoimi sprawami, widząc, jak cały ten świat zmienia się z dnia na dzień. Nie było niczego podobnego w całym Oregonie — a przynajmniej o niczym takim nie słyszała. Z początku nawet nie zdawała sobie sprawy, że to lubi; czuła się po prostu dziwnie, może trochę jej odbiło po chorobie, ale pewnego dnia stwierdziła, że jest zadowolona, odrobinkę szczęśliwa, i musi do tego przywyknąć.