Z czasem okazało się, że można być jednocześnie szczęśliwą i niespokojną, więc zaczęła zatrzymywać odrobinę pieniędzy Skinnera i przeznaczać je na zwiedzanie miasta. I przez jakiś czas miała co robić. Znalazła Haight Street i przespacerowała się aż do muru wokół Skywalker, obejrzała świątynię Zagłady i inne budynki, ale nie próbowała wejść do środka. Można było tam dojść tym długim, nędznym parkiem zwanym „Patelnią”, który nadal był publiczny. Aż nadto, ponieważ gromadziły się tam tłumy ludzi, przeważnie starych lub wyglądających na takich, leżących jeden przy drugim, owiniętych w srebrzyste plastikowe worki zatrzymujące promieniowanie, upiorny widok przypominający błyszczące garnitury Elvisa ze starych filmów wideo, jakie czasem puszczali w Beaverton. Nie wiadomo dlaczego przypominali jej robaki pozawijane w kawałki folii. I tak też się poruszali — nieznacznie — co ją przerażało.
Haight Street wywoływała podobne uczucia, chociaż na niektórych odcinkach czuła się prawie jak na moście, gdy trafiała na ludzi ulicy, którzy wcale nie obawiali się glin. Jednak na moście nigdy się nie bała, może dlatego, że otaczali ją ci, których stale widywała, mieszkający tu i znający Skinnera. Lubiła chodzić po Haight, ponieważ było tam mnóstwo sklepików i miejsc, gdzie sprzedawano tanią żywność. Znalazła tanią piekarnię, w której można było kupić precle z poprzedniego dnia, a Skinner twierdził, że stare są nawet lepsze. Mówił, że świeże precle to trucizna, można się nimi zatkać albo jeszcze gorzej. Miał wiele takich pomysłów. Do większości sklepów mogła wejść, jeśli zachowywała się spokojnie, uśmiechała się i trzymała ręce w kieszeniach.
Pewnego dnia na Haight zobaczyła ten sklep pod nazwą „Kolorowi” i na początku nie mogła zrozumieć, co tam sprzedają. W witrynie wisiała zasłona, a przed nią stało kilka przedmiotów: kaktus w doniczce, wielkie kawały zardzewiałego metalu oraz mnóstwo tych stalowych drobiazgów, gładkich i błyszczących. Pierścionki i inne rzeczy. Krótkie pręty z kulkami na końcach zwisały z igieł kaktusa i leżały rozłożone na zardzewiałym metalu. Postanowiła, że otworzy drzwi i zajrzy do środka, ponieważ widziała tam wielu wchodzących i wychodzących, więc sklep nie był zamknięty. Wielki gruby facet w białym kombinezonie wyszedł stamtąd, gwiżdżąc, a te dwie wysokie kobiety, czarnowłose, jak eleganckie wrony całe w czerni, właśnie weszły. Chevette zastanawiała się, co też tam jest. Włożyła głowę między drzwi. Za kontuarem stała kobieta z krótkimi rudymi włosami, a wszystkie cztery ściany były pokryte jaskrawymi postaciami z kreskówek, w barwach kopiących po oczach: same węże, smoki i co tylko. Umieszczono ich tak wiele, że nie sposób było ogarnąć to wszystko spojrzeniem, więc dopiero kiedy usłyszała: „Wejdź i nie tarasuj drzwi”, Chevette weszła i zobaczyła, że kobieta ma na sobie flanelową koszulę bez rękawów, rozpiętą aż do pasa, a jej tors i ramiona pokrywają takie same rysunki. Chevette widziała już tatuaże w ośrodku dla młodocianych i na ulicy, ale tylko takie, jakie robiło się samemu, atramentem i szpilką, igłą i starym długopisem. Podeszła i uważnie przyjrzała się kolorom eksplodującym między piersiami kobiety — która, chociaż około trzydziestki, była drobniejsza od niej — wizerunkom ośmiornicy, róży, zygzakom niebieskich błyskawic, splątanym i nie pozostawiającym ani centymetra nie tatuowanej skóry.
— Masz na coś ochotę — zapytała kobieta — czy tylko sobie patrzysz?
Chevette zamrugała oczami.
— Nie — usłyszała swój głos — ale zastanawiałam się, co to za drobne metalowe przedmioty leżą na wystawie.
Kobieta obróciła na ladzie wielką czarną książkę, jak dziennik klasowy, tyle że owinięty czarną skórą nabijaną chromowymi nitami. Otworzyła ją i Chevette zobaczyła męskość, wielką, w całej okazałości. Po obu stronach klinowatej żołędzi tkwiły dwie stalowe kulki.
Chevette odchrząknęła. Kobieta wyjaśniła:
— To jest amfalang. — Zaczęła kartkować album. — Dzwoneczki — objaśniała. — Szpilka nosowa. Ćwiek wargowy. Na to mówią dojki. To są bombki. Chirurgiczna stal, niob, cztemastokaratowe złoto.
Przerzuciła kartki aż do członka z przewleczoną kłódką. Może to jakaś sztuczka, pomyślała Chevette, zmontowane zdjęcie.
— To musi boleć — powiedziała.
— Nie tak bardzo, jak sądzisz — rzekł głęboki glos — a potem człowiek czuje się po prostu dobrze…
Chevette zobaczyła tego wielkiego czarnego faceta, z szerokim białym uśmiechem, mnóstwem zębów oraz mikroporową maską filtracyjną zwisającą na szyi, i w ten sposób poznała Sammy'ego Saladina DuPree.
Dwa dni później ujrzała go znowu na Union Square, rozmawiającego z kilkoma posłańcami. Mieli ciuchy i fryzury jak nikt inny, i rowery z neonowymi lub fosforyzującymi kołami, o kierownicach zagiętych w tył i w górę jak ogony skorpionów. Hełmy z wbudowanymi w nie małymi radionadajnikami. Odjeżdżali gdzieś szybko albo kręcili się, gadając i pijąc kawę. Stał tam, obejmując nogami rower, jedząc kanapkę. Z czarno nakrapianej, różowej ramy wydobywała się muzyka, głównie basy, a on jakby podrygiwał w jej rytmie. Podeszła bliżej, żeby lepiej obejrzeć rower, jego konstrukcję, cudownie skomplikowane układy hamulców i przekładni. Piękny.
— Bang, bang, mój amfalang — powiedział z ustami pełnymi kanapki. — Skąd wzięłaś te buty? — Należały do Skinnera, stare płócienne tenisówki, zbyt duże dla niej, więc wypchała czubki papierem. — Masz. — Podał jej drugą połowę kanapki. — Jestem już obżarty.
— Twój rower — powiedziała, biorąc kanapkę.
— Co z nim?
— Jest… jest…
— Podoba ci się?
— Uhm!
Uśmiechnął się.
— Rama Sugawara, tak samo łożyska i zębatki, hydraulika Zuni. Niezły.
— Podobają mi się koła.
— No — powiedział — to tylko szpan. Żeby każdy pierdoła zauważył je, zanim cię przejedzie, rozumiesz? — Chevette dotknęła kierownicy. Poczuła muzykę. — Zjedz tę kanapkę — poradził. — Wygląda na to, że jest ci potrzebna.
Zrobiła to, a potem znowu w ten sposób zaczęli rozmawiać.
Gdy wnosili rowery po schodach ze sklejki, Chevette opowiedziała mu o tej Japonce, która wypadła z windy. I że ona, Chevette, nigdy nie trafiłaby na to przyjęcie, gdyby nie jechała wtedy razem z nią. Sammy przytakiwał mrukliwie, fluoro-rimz na nie obracających się teraz kołach jego roweru zgasły.
— Kto je wydawał, Chev? Przyszło ci do głowy, żeby kogoś o to zapytać?
Wspomnienie tamtej Marii.
— Cody. Mówiła, że to przyjęcie Cody'ego…
Sammy Sal przystanął i uniósł brwi.
— Hm. Cody Harwood?
Wzruszyła ramionami, rower o papierowej ramie prawie nic nie ważył.
— Nie wiem.
— Wiesz, kim on jest?
— Nie.
Dochodząc do platformy, stawiają rower, żeby go poprowadzić.
— To poważne pieniądze. W reklamie. Jego ojcem był Harwood Levine.
— No, mówiłam, że to było huczne przyjęcie.
Nie zwracała uwagi na jego słowa.
— Firma jego ojca prowadziła kampanię wyborczą Millbank, dwukrotnie.