Выбрать главу

Znowu zadzwonił telefon. Serena podniosła słuchawkę.

– Tak oto kończy się mile zaczęty wieczór – skrzywiła się. – Ranę trzeba zaszyć pod znieczuleniem, więc Webb pani potrzebuje. A ja zostaję z naczyniami…

– Proszę je zostawić – uśmiechnęła się Bonnie. – Wrócimy przecież.

– Nie da rady – odpowiedziała Serena wzdychając.

– Gdy Webb widzi naczynia w zlewie, okazuje się zaraz, że gdzieś jest nagły wypadek… Niech pani już idzie. Ratujcie życie ludzkie, a moje miejsce niech będzie tutaj – powiedziała teatralnym głosem i zanurzyła ręce w pianie.

– Nie bardzo panią widzę przy kuchennym zlewie – zauważyła Bonnie, a Serena prysnęła na nią pianą.

– Święte słowa. – Spoważniała na chwilę. – Bonnie, niech pani to wszystko dobrze przemyśli. Nie ma pani pojęcia… Nie ma pani pojęcia, jak Webbowi potrzebny jest ktoś taki jak pani.

– Patrzył na mnie przez okno – opowiadał ojciec rannego trzylatka każdemu, kto go tylko chciał słuchać. Bonnie spotkała go, spiesząc do izby przyjęć. – Chcę zbudować przed Bożym Narodzeniem drewniany domek. Powiedzieliśmy Grantowi, że to będzie składzik na narzędzia, ale to mały spryciarz. Żona była w kuchni, on miał oglądać telewizję, ale wymknął się do frontowego pokoju. A tam przy oknie stoi fotel. No i fotel się wywrócił, a Grant przeleciał na drugą stronę, tłukąc szybę.

– Mogło się to było skończyć znacznie gorzej – powiedział Webb nachylony troskliwie nad chłopcem. Dziecko było na poły przytomne i jęczało z bólu w ramionach przerażonej matki. – Wydaje się, że padając przekręcił się do góry nogami, a potem dopiero wyleciał i w ten sposób uderzył tyłem czaszki, co uratowało mu oczy.

– Ale dlaczego on jest na wpół przytomny, panie doktorze? – pytał ojciec.

– Stracił dużo krwi. – Nadeszła pielęgniarka z kroplówką. – Proszę zabrać państwa Coltman do poczekalni – zwrócił się Webb do pielęgniarki – i zrobić im dobrej, mocnej herbaty. – Wziął dziecko z rąk matki i położył je delikatnie na stole. Chłopczyk nie protestował i Bonnie zrozumiała wtedy, ile krwi musiał stracić. – Uśpimy teraz Granta i zszyjemy mu głowę. Myślę, że nie chcą państwo tego oglądać.

– Wszystko będzie… – Kobieta nie mogła mówić dalej. Nogi ugięły się pod nią i musiała się oprzeć na ramieniu męża.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją Webb. Uśmiechnął się, dodając jej otuchy. – Obiecuję pani. Zaraz się nim zajmiemy z doktor Gaize.

Podobną ranę u dorosłego można by zszyć przy miejscowym znieczuleniu, nie wchodziło to jednak w grę w wypadku małego dziecka, które mogło w każdej chwili stawić opór.

– Może udałoby się, gdyby była tu jego matka – zastanawiała się Bonnie, ale Webb potrząsnął głową.

– Ona była bliska omdlenia, zanim pani weszła. Gdyby zemdlała, kiedy ja będę zajęty zszywaniem rany, Grant przestraszy się znacznie bardziej, niż się boi teraz.

– Wziął chłopczyka za rękę. Oszołomione dziecko patrzyło na niego oczami pełnymi bólu.

– Grzmotnąłeś się solidnie w głowę. Tak to bywa, kiedy ktoś chce przechytrzyć świętego Mikołaja. Zaraz cię pozlepiamy.

Gdy znieczulenie zaczęło działać, Webb oczyścił dokładnie ranę, pilnując, by nie zostały gdzieś odłamki szkła. Rozcięcie było głębokie i Bonnie myślała z przerażeniem, co by się stało, gdyby chłopcu nie udało się zasłonić oczu.

Po wykonaniu trzydziestu misternych szwów Webb dał znak i Bonnie wstrzymała podawanie narkozy. Dziecko poruszyło się po chwili i pielęgniarka wprowadziła z powrotem zaniepokojonych rodziców.

– Zatrzymamy go w szpitalu – powiedział im Webb.

– Jeżeli chcą państwo zostać tu na noc, siostra przygotuje łóżka. – Uśmiechnął się do nich ze współczuciem.

– Bardzo byśmy chcieli… – odpowiedziała drżącym głosem kobieta, biorąc Webba za rękę. – Dziękujemy panu…

– Proszę dziękować doktor Gaize. Gdyby nie ona, trzeba by było odesłać Granta do najbliższego szpitala, gdzie jest chirurg i anestezjolog, a to ponad sześćdziesiąt kilometrów stąd. Jeżeli pani doktor nie zdecyduje się zostać z nami – westchnął – niedługo będzie to pacjentów czekać.

– Jak pan może wywierać na mnie podobną presję – rozgniewała się Bonnie, gdy pożegnała już rodziców Granta.

– Ma pani pokrwawioną sukienkę – zauważył, otwierając przed nią drzwi. Wychodzili zostawiając chłopczyka, który zapadał już w sen pod opieką czuwającej nad nim pielęgniarki i rodziców.

– Nie szkodzi – odpowiedziała Bonnie. Stała na progu, a ciepły wiaterek muskał jej twarz. – Zejdzie w praniu…

– Przykro by mi było, gdyby nie zeszło. – Przyciągnął ją do siebie.

– Muszę już iść – oświadczyła. Nie mogła złapać tchu. Stał tak blisko, trzymał ją delikatnie, z czułością podobną do tej, z jaką traktował matkę chłopca. – Paddy, Henry…

– Grace świetnie się nimi zajmuje i sprawia jej to w dodatku przyjemność. A my… ty i ja musimy uporządkować swoje sprawy.

– Sprawy?

Odważyła się spojrzeć na niego i to był jej błąd. Patrzył na nią tym samym wzrokiem, jakim wpatrzony był w nią podczas kolacji. Kryła się w nim sympatia, zachwyt i uczucie. Spojrzenie jego przenikało Bonnie do głębi, sprawiało, że miała ochotę płakać z tęsknoty do czegoś, co nigdy nie stanie się jej udziałem.

– Nie rozumiem… nie wiem, co masz na myśli…

– Myślę, że wiesz. – Objął ją mocniej.

– Webb, puść mnie – wyszeptała bez tchu. – Proszę cię. Co będzie, jeśli ktoś teraz będzie tędy przechodził…

– Jeśli ktoś tu nadejdzie, to zobaczy tylko, że całuję właśnie najcudowniejszą kobietę, jaka znajduje się w promieniu tysiąca kilometrów – ciągnął niezrażony. – A to zamierzam teraz uczynić.

– Nie chcę!

Ale właśnie wtedy przyciągnął ją bliżej do siebie i zaczął całować bez opamiętania. Zesztywniała w jego objęciach, a oczami wyobraźni widziała poruszające się, jak w kalejdoskopie, wizerunki Sereny i Sama.

– Nie…

Odepchnęła go z całej siły, ale przygarnął ją mocniej.

– Nie walcz ze mną – szeptał jej do ucha. – Pragniesz tego tak jak ja. Czuję to przecież.

– Nie!

Tym razem był to rozdzierający krzyk, wyrażający rozpacz i sprzeciw. Nie chciała tego. Nie miało przy tym najmniejszego znaczenia, jak bardzo pragnęła tego człowieka. Nie miała prawa… nie miała przecież do tego żadnego prawa…

On też nie miał. Jak więc śmiał tak z nią postępować?

– Zostaw mnie – jęknęła. – Webb, proszę…

– Ale ty przecież nie chcesz, żebym cię zostawił?

– Chcę! – Podniosła ręce, by go odepchnąć od siebie. – Jak możesz w ogóle przypuszczać, że mogłabym tego chcieć?

Zmarszczył brwi.

– Czujemy oboje to samo, więc cóż w tym może być złego?

Cóż w tym może być złego?

– Ty wiarołomny draniu… – Poniosła ją wściekłość, a krew uderzyła do głowy, pozbawiając na chwilę głosu. Cóż w tym może być złego? – Ze wszystkich zdemoralizowanych…

Patrzył na nią, nie rozumiejąc. Nie rozumiejąc? Czy rzeczywiście nie jest w stanie nic zrozumieć? Uniósł rękę, jakby chciał jej dotknąć, i wtedy kropla się przelała. Bonnie też uniosła rękę i wymierzyła najmocniejszy policzek, jaki sobie można wyobrazić, tak że zabolała ją przy tym dłoń, a wokół rozległo się echo.

– Ty pozbawiony skrupułów potworze! – syknęła.

Gorączkowo zaczęła przeszukiwać kieszenie i nadspodziewanie szybko znalazła kluczyki do samochodu. Trzymała je w ręce przed sobą, jak talizman chroniący przed złymi mocami.