Выбрать главу

– Jadę teraz do domu, panie doktorze. I niech się pan nie waży mnie zatrzymywać. Nigdy więcej moja noga tu nie postanie. Może pan powiedzieć pani Crammond, zresztą powiem jej o tym sama, że nie musi się dłużej opiekować Henrym i Paddym. Niepotrzebna mi jest w tym mieście żadna pomoc, lekarska czy inna, w każdym razie nie jest mi potrzebna na tyle, żebym miała iść na kompromisy, poświęcając swoje zasady. Nie będę pracować w pańskim szpitalu. Będę siedziała w domu z Paddym i Henrym, a jeśli się pan tam kiedyś pojawi, to… to… poszczuję pana psami. A teraz niech mnie pan puści, bo jak nie, to narobię takiego hałasu, że zbiegną się ludzie i co sobie o panu pomyślą? Chociaż panu najwyraźniej nie zależy na opinii. Nie zasłużył pan na to, by mieć żonę i syna…

Bonnie wybuchnęła płaczem, odwróciła się i pobiegła do samochodu.

Rozdział 8

Gdy wróciła do domu, Grace robiła spokojnie na drutach. Widząc zapłakaną twarz Bonnie, nie odezwała się słowem. Nie zareagowała też, gdy Bonnie oznajmiła jej, iż skończyła pracować dla Webba.

– Dziękuję ci za pomoc – mówiła Bonnie drżącym głosem, nad którym nie potrafiła zapanować. – Nie zapomnę wam tego nigdy. Ale jutro już sama wydoję krowy i nie będziecie musieli więcej przychodzić.

– Świetnie, niech się Pete jutro wyśpi – powiedziała Grace, zbierając swoje rzeczy do przepastnej torby. – Ja jednak przyjdę rano, czy ci się to, panno, podoba, czy nie.

– Ale przecież jutro jest Wigilia. Masz pewnie dosyć własnej roboty…

– Robię to dla Henry'ego. – Oczy Grace spoczęły w zadumie na twarzy Bonnie. – Nie znałam właściwie twojego wuja i wydaje mi się teraz, że za surowo go osądzaliśmy. I chyba za łagodnie ocenialiśmy twoją ciotkę. – Grace pociągnęła nosem. – A teraz pakuj się, dziewczyno, do łóżka i staraj się nie myśleć o tym, co cię trapi. Tak sobie myślę, czy te krowy jutro rano, tych kilka spokojnych chwil podczas dojenia po dobrze przespanej nocy, czy to przypadkiem nie jest to, czego ci potrzeba…

Bonnie długo się przewracała na łóżku, aż wreszcie zapadła w niespokojną drzemkę. Obudziła się o pierwszej, a potem o trzeciej, żeby zmienić Henry'emu pozycję w łóżku. Ostatni raz zrobiła to o piątej, zanim zaczęła doić. Henry przytrzymał ją mocno za rękę.

– Dobrze, że tutaj jesteś, Bonnie – wyszeptał.

Pierwszy raz wyraził swoje uczucia do niej, ale Bonnie nie dowierzała mu, podobnie jak nie wierzyła Webbowi.

Czy ktokolwiek mówił jej prawdę? Rodzice podobno ją kochali, ale potem ją porzucili. Craig? Lepiej o nim w ogóle nie myśleć. No i Henry, a teraz Webb…

Powędrowała do obory i uruchomiła maszynerię do dojenia. Rozległ się kojący, przyjemny szum. Grace ma chyba rację, pomyślała. Czuje się tu taki spokój… Przez otwarte drzwi widać było odległe wzgórza skąpane w świetle poranka, cicho porykiwały krowy, świergotały ptaki.

Chętnie bym tu została, pomyślała sobie. Gdyby nie Webb Halford.

Skończyła doić ostatnią krowę i wyszła z wężem do polewania na betonowe podwórko. Unosząc głowę do góry, napotkała spojrzenie Webba, który siedział na ogrodzeniu.

Jak długo tu jest?

Bóg jeden raczy wiedzieć. Zauważyła go przecież dopiero teraz.

– Czego… czego pan chce?

– Pamiętam, że obiecałaś poszczuć mnie psami, jeżeli tu przyjdę – zaczął z uśmiechem. – Spotkałem je, wjeżdżając na podwórko i powiedziałem im, czego się po nich spodziewasz, ale pani Crammond dała im śniadanie i przeszedł im już apetyt na lekarzy czy też wiarołomnych mężów.

Wiarołomni mężowie… Jak on śmie?

– Idź sobie – szepnęła. – Idź…

Zeskoczył z ogrodzenia i szedł w jej kierunku. Bonnie miała na nogach kalosze wuja i zaczęła się niezgrabnie, lecz całkiem szybko cofać. W ręce trzymała ciągle końcówkę węża.

– Idź sobie stąd…

– Bo inaczej mnie zastrzelisz? – Zrobił zabawny grymas. – To przecież nie strzelba.

To co z tego? Bonnie uniosła wąż wysoko do góry, nacisnęła zawór i strumień wody wystrzelił w powietrze, trafiając Webba w piersi.

Nie powstrzymało go to. Nie przestając się uśmiechać szedł naprzód, choć prąd wody stawał się coraz silniejszy.

– Idź sobie stąd!

Bonnie cofnęła się znowu i pośliznęła na świeżym krowim nawozie. Wylądowała na wznak na krowich plackach, a jej twarz oblewały strumienie wody wylatujące z gumowego węża.

Webb stanął nad nią i śmiał się do rozpuku. Bonnie zakręciła zawór i leżała w błocie i nawozie. Była bliska płaczu i jednocześnie czuła, że ogarnia ją absurdalna potrzeba wybuchnięcia histerycznym śmiechem.

– Czy chcesz tu leżeć? – Webb wyjął wąż z jej ręki, wyciągnął do niej dłoń, podniósł ją z ziemi i odwrócił plecami do siebie. – Stój spokojnie.

– Ty…

Uczuła na plecach gwałtowny strumień zimnej wody. Krzyknęła przeraźliwie, ale Webb nie zważał na to i zmywał nadal nawóz z jej dżinsów i koszuli.

Nie miała siły uciekać. A zresztą – jak można było uciec od tego człowieka?

– Już lepiej – powiedział z zadowoleniem.

Rzucił wąż na ziemię i odwrócił Bonnie twarzą do siebie.

– Webb, proszę cię…

– Prosisz, żeby cię nie dotykać? Dlaczego?

Stała przemoczona i ociekająca wodą. Webb trzymał ją mocno w talii, a ona była tylko w stanie kręcić przecząco głową. Pod powiekami wzbierały jej łzy.

– Bonnie, myślałem wczoraj długo nad tym, co mi nagadałaś. – Głos Webba zmiękł, a uśmiech zniknął. Patrzył jej poważnie w oczy. – Nic na początku z tego nie rozumiałem, aż w końcu z potoku słów, którymi chciałaś mnie obrazić, kilka dało mi do myślenia. Wiarołomny… pozbawiony skrupułów… zdemoralizowany… Może rzeczywiście jestem potworem, ale wyjaśnij mi znaczenie tych przymiotników. Wyjaśnij to teraz, zanim pójdziesz do domu.

– Jesteś…

– Wcale nie jestem – uciął krótko. – Nie jestem ani wiarołomny, ani pozbawiony skrupułów, chyba żeby za zdradę mojej żony uznać kilka pocałunków. Tyle że moja żona nie żyje od trzech lat.

– Nie żyje? – Bonnie spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. – Nie żyje? Ale… Ale przecież Serena nie umarła.

Objął ją mocniej.

– Powinienem był cię oblać jeszcze bardziej. Jak mogłaś przypuszczać, że mógłbym się zalecać do ciebie, mając żonę i dziecko, a w dodatku zapraszać cię do domu, żebyś ich poznała?

– Ale Henry mi powiedział…

– Nie wiem, co ci tam wuj nagadał – odparł łagodnie. – Odkąd tu jestem, wuj mieszka w odosobnieniu i z nikim się nie kontaktuje. Wie tylko to, co sam zauważy, ale niczego nie mógł usłyszeć.

– To znaczy, że wuj się mylił?

– Moja żona miała na imię Diana, nie Serena. Poznaliśmy się i pobraliśmy jeszcze na studiach. Bardzo się kochaliśmy. A potem… potem… cztery lata temu, kiedy Sam był jeszcze maleńki, Diana miała wypadek samochodowy. Uszkodzona została wątroba i nie było dla niej ratunku. Diana zawsze marzyła o tym, by Sam wychowywał się na wsi, więc… więc ostatni rok jej życia spędziliśmy tutaj. Zamieszkaliśmy tu, żeby mogła oglądać zachody słońca w ogrodzie i przekonać się na własne oczy, jak jest mu tu dobrze.

– Ale… A Serena?

– Serena jest moją siostrą, nawet siostrą bliźniaczką, chociaż nie bardzo jest do mnie podobna. Gdy Diana umierała, Serena zlikwidowała swoją pracownię i oznajmiła, że tu przeniesie studio. Nie mogłem sobie pozwolić na rzucenie pracy i zajęcie się Dianą i Samem. Myślę, że bez Sereny bym chyba zwariował. A nawet przy niej nie było lekko. – Kiedy zamilkł, spojrzała mu w oczy. Były pełne bólu. – Myślałem, że już nigdy się nie wydobędę z tego koszmaru, aż tu pewnego dnia spotkałem piegowatą dziewczynę z zadartym nosem, o wielkim sercu…