Kolejne drobne skurwysyństwo systemu, który z założenia doił każdego, kto miał w cycku chociażby kropelkę mleka.
Dumnie odebrałem swoją parówę zawiniętą w ociekającą sosem bułkę, szeleszcząc reklamówką z logo RusOil, wsiadłem do samochodu, którego szyby aż lśniły czystością.
– No dobra, dziecino, zobaczmy, czym cię napompowali... – mruknąłem, wciskając guzik startu.
Silnik zawarczał i ryknął pełną mocą, po raz pierwszy od ćwierć wieku dostając paliwo, do jakiego został stworzony. Kontrolka ostrzegawcza wtrysków zamigotała i zgasła, co zdarzyło się po raz pierwszy za mojej pamięci. Rura wydechowa bluznęła siwo-czarno-fioletową chmurą niedopalonych resztek z katalizatora, skutecznie spowijając stojącego za mną w kolejce terenowego żyguli na złotych felgach.
Kierowca wyskoczył z kabiny, wywijając nad głową niklowaną gazrurką, ale ja już z piskiem opon wyrwałem naprzód, zostawiając go ze smrodem palonej gumy w nozdrzach i czarnym osadem kopcia na twarzy.
Merc wyskoczył na trasę, jakby pod maską siedział mu sam diabeł. Bez trudu wyprzedziłem po prawej niechcącą ustąpić mi pierwszeństwa ciężarówkę, wpasowałem się przed sportowy półkabriolet i zająłem należne mi miejsce na lewym pasie, jak drapieżnikowi szos przystało.
– Tak, dziecino, tak! Chudy wrócił do miasta! – zapiałem radośnie, wrzucając najwyższy bieg.
Rozkręciłem odtwarzacz na pełny regulator, basy wypełniły całą dostępną przestrzeń, rezonując ze schowanymi pod podłogą bagażnika czterema dwudziestolitrowymi pojemnikami pełnymi syntadrenaliny i pseudokortyzonu. Ech, jak za dawnych, dobrych lat...
Upajałem się jazdą przez chwilę, ale potem mózg zapukał w dekieclass="underline" halo, to nie pora na szczeniacki szpan. Mamy robotę do wykonania.
Wywołałem ekran nawigatora, wstukałem w wyblakły hologram wygrzebany z odmętów pamięci adres. No cóż, do domu dotrę chwilę później, może się Kusto nie zesra.
Zjechałem z obwodnicy i znów zagłębiłem się w plątaninę uliczek NeoSybirska, przecinających iście pajęczą siecią kwartały mieszkalnych wysokościowców, porozstawianych w każdym dostępnym miejscu tak ciasno, że nierzadko opierały się jeden o drugi krzywymi ścianami z wielkiej płyty. Tutaj nie było ani słońca, ani zieleni, ani szkła i stali, jak w śródmieściu.
Tu panowała wszechobecna, przytłaczająca szarość.
Szarzy ludzie snuli się po szarych, zakurzonych ulicach, ubrani w stroje, których kolory też były tylko odcieniami szarości.
Upał był aż namacalny, widać było, jak przechodnie ocierają z czoła pot, próbując zaczerpnąć głębiej tchu przez ukryte pod respiratorami szeroko rozwarte rybie usta... Pewnie znów wybiło chemikalia w jakiejś fabryce albo po prostu ogłosili kolejny alarm smogowy.
Mijane sklepy i zakłady usługowe mrugały tandetnymi, bijącymi w oczy neonami: Szaorma! Doner kebap! Zdejmowanie blokad z komunikatorów! Sprzęt, wyposażenie, technika! Najlepsza protetyka! Regulowanie wszczepów, przeglądy techniczne szybko, tanio, solidnie! Świeże owoce morza...
Przy tym ostatnim aż zahamowałem, żeby się przyjrzeć, ale szybko zrozumiałem: pewnie dostają głęboko mrożone białko z hodowli morskich na północy.
„Owoce morza”. No niby tak, ale, kurwa, nie do końca.
Chciałem skręcić wedle wskazań nawigacji, ale znów był jakiś remont, więc musiałem objechać kwartał dookoła, dopiero tam znalazłem nieludzko zatłoczony parking. Wcisnąłem się jakoś, z pewnym żalem zgasiłem silnik, który zamruczał miarowo i ucichł. Bez klekotania, bez rzężenia, po prostu się wyłączył!
Wysiadłem w dławiąco gęste, lepkie, drażniące gardło powietrze przedmieścia. Zasłaniając twarz rękawem, dobiegłem do klatki, wstukałem kod domofonu... Po chwili głośnik zachrypiał znajomym głosem:
– Czego?
– Kulas, to ja, Chudy, weź mnie wpuść – wyrzuciłem z siebie na bezdechu, żeby nie nabierać kolejnego haustu trującego powietrza. Amoniak jak nic, już czułem, jak mi śluzówka puchnie.
Odezwał się brzęczyk, zamek puścił. Szarpnąłem na siebie drzwi, wtoczyłem się do środka i wbiegłem po schodach, dopiero tam zacząłem gwałtownie łapać dech. O, niech mnie... Można było wziąć maskę, pewnie leżała gdzieś pod stertą barachła na tylnym siedzeniu, ale zwyczajnie nie pomyślałem o tym.
Wcisnąłem przycisk wezwania windy, ale ten nawet się nie zapalił. Spojrzałem w górę przez szyb klatki schodowej.
– No cóż, Chudy, trzeba dbać o formę – mruknąłem, podejmując wspinaczkę.
Równo sto sześćdziesiąt siedem – liczyłem! naprawdę wyszło sto sześćdziesiąt siedem, musieli budowlańcy jeden zgubić! – schodków później stanąłem, sapiąc niczym dożywający swoich dni klimatyzator, przed pancernymi drzwiami do mieszkania Kulasa.
Pokrywające klatkę schodową graffiti, malunki i wydrapane w tynku obraźliwe napisy upodobniały ostatnie trzy piętra do miniaturowej galerii sztuki współczesnej. Wchodziłem po schodach powoli, kontemplując po drodze kreatywność młodego pokolenia domorosłych artystów-wandali.
Motywy patriotyczne przemieszane z hasłami nienawiści rasowej, klasowej i nacjonalistycznej. Nieudolna podobizna Prezydenta, którego prawą połową twarzy był rozwarty w ryku, zębaty pysk niedźwiedzia.
– Chuj, nie niedźwiedź – warknąłem, jak przez mgłę przypominając sobie, jak powinien wyglądać ten konkretny zwierzak.
Pejzaże miasta, oszpecone typowymi napisami pod adresem mieszkańców tej i sąsiednich klatek. Wyznania miłości i niechęci, telefony do początkujących dziwek i dilerów. Gdzieś pod tą mozaiką był pewnie dzwonek, ale ja po prostu załomotałem w blachę pięścią.
Osadzone we framudze oko kamery poruszyło się, skierowało na mnie. Spojrzałem w bezduszny obiektyw.
– Wpuść mnie, Kulas, jestem sam. – Rozłożyłem ręce.
Szczęknęły zamki – jeden, drugi, trzeci i piąty, drzwi uchyliły się, jęcząc zawiasami. Wszedłem na wyznaczone miejsce w przedsionku i stanąłem nieruchomo: wiedziałem, że mój gospodarz ma pierdolca na punkcie bezpieczeństwa i teraz skanuje mnie pod kątem broni i materiałów niebezpiecznych.
Drzwi za mną zamknęły się, zabuczały rozgrzewające się systemy... A potem wszystko zgasło, szczęknęły blokady i ciemność przecięła smuga światła z uchylonych drzwi wejściowych.
– Cześć, Kulas – rzuciłem, otwierając szerzej drzwi i wchodząc do środka.
Kulas wytoczył się na swoim wózku, osadzonym w pojedynczej szynie wpuszczonej w podłogę mieszkania. Zatrzymał się w połowie korytarza, pokiwał głową.
– No proszę, kogo to przygnało. Toż to pan kapitan Khudovec we własnej osobie, który nagle przypomniał sobie o koledze z dawnych lat. Niech zgadnę: potrzebujesz czegoś?
– Też się cieszę, że cię widzę, Kulas. Przyszedłem ci oddać dług.
Spojrzał na mnie powątpiewająco, ale też z pewnym niechętnym uznaniem.
– O, a co to się stało? Nagły przypływ gotówki czy szykujesz się do wyprowadzki na tamten świat i załatwiasz swoje sprawy?
– Nie żartuj ani z jednego, ani drugiego. Tak jak mówię, przyszedłem się rozliczyć i zamówić kolejne rzeczy.
– Znów na kredyt?
– A mam ci zapłacić z góry?
Podziałało, bo Kulas skrzywił się niechętnie. Okręcił swój fotel i machnął ręką.
– Nie denerwuj mnie bardziej, niż to konieczne, Chudy. Chodź, pogadamy.
Wjechał do salonu, a w każdym razie do największego pokoju mieszkania. Było tam akurat tyle miejsca, żeby zmieścił się jego fotel inwalidzki i jedno krzesło pod drzwiami, na którym sadzał równie rzadkich, co wyrozumiałych wobec specyfiki miejsca i człowieka gości.
Resztę pomieszczenia zajmował świat Kulasa.
Monitory piętrzyły się jedne na drugich, wiązki kabli krzyżowały i przeplatały grubymi warkoczami, łącząc elementy i układy, których naturę oraz przeznaczenie był w stanie objąć rozumem wyłącznie sam Kulas. Zawieszony na miejscu żyrandola robotyczny chwytakopająk o sześciu kończynach chwilowo drzemał, ale domyślałem się, że to on wykonuje tutaj większość prac: sam gospodarz nie byłby w stanie nie tylko zawiesić, ale też podnieść żadnego z elementów wyposażenia.
Na każdym, dosłownie każdym wyświetlaczu coś się przesuwało, poruszało i pulsowało. Co najmniej osiem z nich zajmowały nasze, federacyjne kanały informacyjne; trzy podawały słaby, ale jeszcze czytelny sygnał stacji z Zachodu, dwa kolejne transmitowały kolejną ceremonię ku czci kolejnego prezydenta Chin i jakiś debilny serial, gdzie wszyscy mieli plastycznie powiększone oczy i zredukowane prawie do zera, miniaturowe nosy. Reszta monitorów pokazywała wykresy, rządki cyfr i nieustannie zmieniające się wiersze poleceń czy jak to się tam nazywa.