Выбрать главу

Samodzielny agent rzucił się do ucieczki.

Żołnierze biegali w ciemnościach nawołując się. Manse usłyszał tętent kopyt; nadjeżdżał jeden z wartowników, by sprawdzić, co się dzieje. Ktoś wyjął głownię z dogasającego ogniska i zaczął nią wymachiwać, aż zapłonęła jaśniej. Everard padł plackiem na ziemię.

Minął go jakiś wojownik biegnący na oślep przez zarośla. Usłyszał za sobą głośny wrzask i stek przekleństw, co świadczyło o tym, że ktoś znalazł pijanego nojona.

Manse ponownie się podniósł i zaczął biec.

Mongołowie jak zwykle spętali konie i zostawili je pod strażą. Wyglądały jak wielka czarna plama na tle szarobiałej równiny rozciągającej się pod rozgwieżdżonym niebem. Everard zobaczył, że jeden z wartowników ruszył galopem w jego stronę — Dał się słyszeć szczekliwy głos:

— Co się dzieje?

— Atak na obóz! — wrzasnął jak mógł najgłośniej Everard.

Starał się tylko zyskać na czasie w obawie, że wojownik go rozpozna i przeszyje strzałą. Przykucnął. W oczach żołnierzy był skuloną, owiniętą płaszczem postacią. Mongoł zatrzymał konia, podnosząc obłok kurzu. Samodzielny agent skoczył do przodu.

Chwycił konia za wodze, zanim został rozpoznany. Wartownik wrzasnął, wyciągnął miecz i z całej siły nim uderzył. Everard znajdował się jednak po jego lewej stronie. Bez trudu odparował niezręczny cios i poczuł, jak ostrze jego miecza zagłębia się w ciele. Przerażony koń stanął dęba. Jeździec spadł z siodła, poturlał się po ziemi i poderwał z rykiem. Manse już włożył stopę w szerokie strzemię. Żołnierz, kulejąc, zrobił krok w jego stronę; w mroku krew płynąca z rany na nodze wydawała się czarna. Everard wsiadł na konia i uderzył go płazem miecza po zadzie.

Skierował się ku końskiemu stadu. Nadjechał inny wartownik, żeby zagrodzić mu drogę. Amerykanin pochylił się nisko w siodle. Nad jego głową świsnęła strzała. Ukradziony kucyk pochylił łeb i zgiął przednie nogi, by pozbyć się brzemienia, do którego nie był przyzwyczajony. Everard potrzebował minuty, by odzyskać nad nim kontrolę. W tym czasie łucznik mógłby go bez trudu pojmać, gdyby podszedł i ściągnął go z konia. Mongoł jednak z przyzwyczajenia minął go galopem i wypuścił następną strzałę. Chybił w ciemności. Zanim zdołał zawrócić, Manse przepadł w nocnym mroku.

Agent rozwinął lasso przytroczone do siodła i wjechał między płochliwe koniki. Schwytał najbliższego wierzchowca, który na szczęście poddał się bez oporu. Później Everard nachylił się, przeciął mieczem końskie pęta i odjechał, prowadząc luzaka. Wynurzył się po drugiej stronie stada i skierował na północ.

„Będą mnie ścigać długo i zawzięcie — pomyślał. — Koniecznie muszę zatrzeć ślady, gdyż inaczej znów mnie złapią. Jeśli dobrze pamiętam mapę tych okolic, to pola lawy znajdują się na północnym wschodzie.”

Obejrzał się za siebie. Nikt go jeszcze nie ścigał. Będą potrzebowali trochę czasu, żeby się pozbierać. A jednak…

Za jego plecami zajaśniały cienkie błyskawice. Rozległ się grzmot. Samodzielnego agenta przeszył dreszcz, którego nie wywołał nocny chłód. Ściągnął wodze. Już nie musiał się spieszyć. To na pewno Manse Everard…

…który wrócił do chronocykla, pojechał nim na południe i cofnął się w czasie do tej właśnie chwili.

„Upiekło mi się” — pomyślał Manse. Przepisy Patrolu Czasu zabraniały uciekania się do takich wybiegów. Było to bardzo niebezpieczne, gdyż groziło zamknięciem pętli kauzalnej albo pomieszaniem przeszłości i przyszłości.

„Ale tym razem nikt nie weźmie mi tego za złe. Nie spotka mnie nawet reprymenda, ponieważ zrobiłem to, by ocalić Jacka Sandovala, a nie siebie. Ja już się uwolniłem. Mógłbym zgubić Mongołów w górach, które znam, w przeciwieństwie do nich. Skok w czasie miał na celu wyłącznie uratowanie mojego przyjaciela. A poza tym (dodał w przypływie goryczy) czymże była nasza misja, jeśli nie interwencją przyszłości pragnącej zbudować swoją przeszłość? Bez naszego przeciwdziałania Mongołowie mogliby podbić Amerykę, a wtedy nikt z nas by nie istniał”.

Ogromny czarny nieboskłon rzadko kiedy bywał równie rozgwieżdżony. Wielka Niedźwiedzica świeciła nad oszronioną ziemią; głęboką ciszę mącił tylko tętent końskich kopyt Everard nigdy nie czuł się taki samotny.

— Co ja robię w tak zamierzchłej przeszłości? — zapytał siebie na głos.

Odpowiedział sobie w myśli, a później z lżejszym sercem poddał się rytmowi kroków konia i mknął przez noc, nie licząc kilometrów. Chciał z tym skończyć, ale czekające go zadanie okazało się nie tak trudne, jak się obawiał.

Toktaj i Li Tai-Tsung nigdy nie wrócili do Kathaju. Nie zginęli na morzu, gdyż pewien czarownik zstąpił z nieba i miotając pioruny, zabił ich konie, a także roztrzaskał i spalił ich statki zakotwiczone u ujścia rzeki. Żaden chiński żeglarz nie zdecyduje się wypłynąć na te niebezpieczne wody w niezgrabnych, mało zwrotnych łodziach, które dałoby się tutaj zbudować; żaden Mongoł nie uwierzy, by dało się dotrzeć do ojczyzny pieszo. Ekspedycja pozostanie na odkrytym przez nią kontynencie, Mongołowie ożenią się z Indiankami i spędzą resztę życia wśród Indian. Chinookowie, Tlintigowie i Nutkowie — plemiona z północno-zachodnich wybrzeży Ameryki z ich wielkimi, mogącymi pływać po morzu łodziami, z namiotami, wyrobami z miedzi, futrami i tkaninami… No cóż, mongolski nojon, a nawet konfucjański uczony mogli spędzić resztę życia mniej szczęśliwie i pożytecznie, aniżeli dając początek nowej rasie.

Everard przyznał sobie rację. Tyle o tamtej sprawie. Znacznie trudniej niż powściągnąć krwiożercze ambicje Toktaja przyszło mu pogodzić się z prawdą o Patrolu Czasu, który zastępował mu naród, rodzinę i stanowił rację jego istnienia. Dalecy danelliańscy nadludzie wcale nie byli jakimiś szczególnymi idealistami. Nie chronili bezinteresownie kierowanej być może przez boską rękę historii, która do nich prowadziła. Interweniowali to tu, to tam, żeby stworzyć swoją przeszłość… Nie pytaj, czy kiedykolwiek istniał „pierwotny” plan stworzenia. Nie pozwalaj swojemu umysłowi na intelektualne igraszki. Spójrz na pełną kolein drogę, którą ludzkość musiała przebyć, i powiedz sobie, że w pewnych miejscach droga ta mogła być lepsza, lecz w innych znacznie gorsza.

— Możliwe, że w tej grze gra się podrabianymi kośćmi — rzekł Everard — ale nie ma innej.

Masny głos wydał mu się tak donośny i nie na miejscu w tej ogromnej, pokrytej szronem krainie, że nic więcej nie powiedział. Ponaglił konia cmoknięciem i pojechał trochę szybciej na północ.