Выбрать главу

– Proszę pani, to przejdzie…

– O czym mówisz? – zapytała szybko pani Szymbartowa.

– O Zosi…

– Pilnuj swojego nosa! – mruknęła pani Szymbartowa, ale jakoś ciszej niż zwykle i jakoś niepewnie.

Natomiast pan Szymbart spojrzał na Ewcię z wdzięcznością. Zdawało się, że jeszcze chwila, a coś do niej powie, bo było widać, jak miętosi wargami jakieś słowo, lecz w czas się opamiętał i nie dokonał bohaterskiego czynu.

Bystrym rozumem Ewcia odgadła, że te kwasy, co się pienią w sercu pani Szymbartowej i w jej słowach, pochodzą ze zgryzot i troski matki, drżącej o zdrowie jedynego dziecka. Gdyby miała dość odwagi lub gdyby żyła z panią Szymbartową na serdecznej stopie, byłaby jej powiedziała, że nie należy biednej Zosi karmić tranem i jajkami, lecz słońcem i powietrzem; nie ogrzewać jej jak pisklęcia, nie trzymać w wacie i w dusznym pokoiku, lecz pozwolić jej na ruch, na bieganinę i na te wszystkie awantury, które sprawiają, że podlotek zachłannymi ustami pije zdrowie i życie. Pani Szymbartowa jednakże nie chciała nawet słyszeć o tym. Trwoga jej o dziecko była tak wielka, że nie posyłała go do szkoły, obawiając się, że z wielką pewnością przyniesie stamtąd "zarazę". Zosia uczyła się w domu. Uczyła się z wielkim trudem, niechętnie i z wyraźnym smutkiem. O oznaczonej godzinie zjawiła się zdyszana zabiedzona nauczycielka, siwa dobra kobiecina ze zmęczonymi oczami. Na inteligentnej twarzy miała wypisane wszystkie udręki, jakie tylko istnieją na świecie. Usiadłszy przy stole z Zosią przymykała na chwilę oczy i przez krótki moment trwała w bezruchu, jak gdyby czekała, aż ucichną w jej znużonej głowie wszystkie brzęki i szumy. Po chwili zaczynała mówić głosem równym i jednostajnie ściszonym, jak gdyby go chciała oszczędzać, bo go musi starczyć na długie jeszcze godziny tego dnia. Nauczała roztropnie i mądrze. Przy małym stoliku siedziały obok siebie dwie smutne, udręczone, ciche istoty, przyjazne i tkliwe.

Nauczycielce pomagał z własnej pilności pan Szymbart, który jako emeryt miał wiele czasu. Czynił to z przyjemnością, nie tylko dlatego, że bardzo kochał córkę, lecz i dlatego, że lekcje z nią były wyborną sposobnością do używania wspaniałej ludzkiej mowy, której posiadanie uparcie ukrywał przed panią Szymbartową. Umiał wiele i jasno wykładał swoją umiejętność. Czasem, kiedy ogarniały go wątpliwości albo gdy jakieś szkolne zagadnienie nowoczesne było dla niego zbyt zawiłe, prosił Ewcię.

– "Pomoc dajcie mi rodacy!" – wołał strapiony – bo jestem bałwan.

– Niech czcigodny rodak powie, co trapi jego i to polskie dziewczę! – mówiła Ewcia.

Czasem wolną schwytawszy chwilę sama zjawiła się w pokoiku Zosi, gdzie Rolmops przyjmowany był na prawach przyzwoitego gościa. Pomogła biednej dziewczynie z całej duszy. Zosię jednak wszystko męczyło. Tak była bledziutka, że już bardziej zblednąć nie mogła, lecz zaczynały jej drżeć ręce i grube krople potu ukazywały się na jej czole. Ewcia ścierała go miękkim dotykiem chusteczki i czym prędzej zamykała książkę.

– Nie męcz się, Zosieńko…Może otworzyć okno, bo tu duszno?

– Nie można. Mama będzie się gniewała, bo może być przeciąg.

– A może dać ci szklankę wody?

– Wody, nie… Och, jak bym się napiła mleka!

– Więc czemu się nie napijesz?

– Mama nie pozwala…

– Mama nie pozwala ci pić mleka? Czemu?

– Bo mleko robi kwasy w żołądku i dlatego jest szkodliwe.

– A cóż ty pijesz, nieszczęsna dziewczyno?

– Tran. Ja już nie mogę patrzeć na tran.

– A dzisiaj piłaś?

– Już piłam, a wieczorem muszę wypić jeszcze trzy łyżki. O, tam stoi flaszka! Och, Ewciu, ja bym chciała umrzeć…

– I co ci z tego przyjdzie? – zapytała Ewcia z niezwykłą roztropnością. – Pewnie, że lepiej jest umrzeć, niż pić tran, ale umieranie nie ma sensu. Nie chcesz tranu?

– Nie, nie!

Ewcia myślała przez chwilę, głęboko coś rozważając.

– Czy mama jest w domu?

– Nie. Mama poszła do apteki.

– Po nowy tran?

– Nie. Po sól morszyńską, bo ja muszę zawsze w dni nieparzyste…

– Słuchaj, Zosiu! Daruj mi ten tran…

Zosia spojrzała na nią z bezmiernym podziwem.

– Wypijesz go?

– Ja nigdy! Nie cierpię tranu, ale Rolmoops zje i wypije wszystko. Od razu mu wszystko nie dam, bo mi się jeszcze psina wykopyrtnie, ale przez trzy dni da temu radę. A ty napijesz się mleka! Czy u was w domu jest mleko?

– Jest, bo tatuś bardzo lubi. Ale skoro ja wypiję, a dla tatusia nie będzie, mama od razu spostrzeże – mówiła Zosia ze strachem.

– Jakoś się to zrobi! – rzekła Ewcia. – Wrócę za chwileczkę.

Mogła powiedzieć panu Szymbartowi, że Zosia pragnie napić się mleka i żeby on wziął je na swoje sumienie, nie uległo jednak wątpliwości, że pan Szymbart nie ulegnie panience i nie zgodzi się ze strachu na taką awanturę. Trzeba to będzie urządzić inaczej. Ewcia znalazła w spiżarni naczynie z mlekiem, pokrytym kożuchem jak woda w stawie. Przyjrzała mu się srodze zamyślona, jak człowiek, który ma za chwilę wiekopomny uczynić wynalazek.

– Mam! – zakrzyknęła cicho.

Zabrała naczynie i zaniosła je do pokoiku Zosi, patrzącej na to wszystko zastrachanymi oczami.

– Nie pij! szepnęła.

Pobiegła do swojego pokoju i powróciła ze szklaną rurką, używaną w cielęcych dniach do puszczania baniek z mydła, a przeniesioną z pamiątkowymi rupieciami na nowe mieszkanie. Z wielką ostrożnością wetknęła rurkę tuż przy brzegu naczynia, przebiwszy grubą powłokę kożucha.

– Teraz sobie pociągnij – szepnęła jak spiskowiec – Śmiało!

– Kiedy się boję – mówiła również szeptem Zosia.

– W takim razie ja wypiję!

– Dawaj! – zawołała Zosia z determinacją. Poczęła łakomie wyciągać napój przez rurkę, ku niebywałej radości Ewci. Rolmops patrzył zdumiony i oczarowany, zrozumiawszy, że chytrość ludzka jest niepojęta.

Zosia odjęła na chwilę usta od rurki.

– To świetnie! – szepnęła z przejęciem. – Może jeszcze?

– Może, ale ostrożnie. Uważaj, kobieto, abyś nie zniszczyła powłoki!

– Uważam…

Policzki jej zaróżowiły się i z radości, i ze zbytniej gorliwości. Piła długo i łakomie.

– Oj! – zawołała, spojrzawszy z trwogą w naczynie.

– Co się stało?

– Zdaje mi się, że wysączyłam do ostatniej kropelki.

– To źle, trzeba było coś zostawić. A może rurka się zatkała? Spróbuj!

Zosia "wyciągnęła w głąb pół brzucha" jak Wojski w Panu Tadeuszu grający na myśliwskim rogu, a w rurce zabulgotało powietrze.

– Widać, że dawno nie piłaś mleka – rzekła Ewcia wcale ponuro.

– Co my teraz zrobimy?

– Postawimy garnek tam gdzie stał…- Co innego można zrobić? Czy ci przynajmniej smakowało?

– O Boże!

Ewcia odniosła do spiżarni puste naczynie, niosąc je niezmiernie ostrożnie, aby zbyt nagłym ruchem nie rozerwać powłoki kożucha, mizernej w tej chwili dekoracji zakrywającej pustkę.