Ewcia szła szybko, nie odpowiadając. Zajęta była rozmyślaniem, w jaki sposób pozbyć się tego jegomościa. Jegomość nie był wprawdzie opryszkiem i sądząc po wesołej gębie, był może nawet człowiekiem przyjemnym, lecz gmatwał wszystkie jej plany głębokie i śmiałe. I wciąż gadał.
– Niech pani posłuch jeszcze jednej uczciwej rady i niech pani wróci tam, skąd pani wyszła. Brama jest już otwarta, więc nie trzeba będzie włazić przez okno. Radzę to pani z całego serca… Panienki nie są stworzone do awanturniczych przygód. Wprawdzie mają swój urok, a pogoda jest brylantowa, ale wreszcie wakacje się skończą i zacznie padać deszcz… Czy pani słucha, o czym ja mówię?
Ewcia nie odpowiadała.
– Bardzo mi smutno, że pani jest uparta. Widzi pani, moje dziecko…
– Nie jestem dzieckiem! – zawołała Ewcia z różowym gniewem.
– A jednak pani słucha… Oczywiście, nie jest pani dzieckiem, ale nie jest pani kobietą dorosłą. W tym wieku – niech się pani nie gniewa! – miewa się jeszcze tak zwane "kiełbie we łbie"… Łatwo się coś zacznie, a kończy się ze łzami… Ale, ale… Czy nie mógłbym prosić, aby pani tak nie biegła, bo ja dźwigam ciężki plecak, a poza tym wiele ciężkich zmartwień i ołowiany dowcip. Możemy sobie powoli skręcić w tę stronę, w której jest dom pani i gdzie nieszczęśliwa mamusia pani woła w tej chwili z rozpaczą: "Gdzie jest moja córka?"
Ewcia przystanęła i spojrzała mu w oczy.
– Od matki nigdy bym nie uciekła – rzekła cicho, lecz dobitnie.
– Ach, przepraszam – odpowiedział Zawidzki, zgasiwszy światełko uśmiechu. – Bardzo panią przepraszam.
Jak gdyby im od tych słów przybyło ciężaru, zaczęli oboje iść powolnej i w milczeniu.
Zawidzki rozmyślał nad tym, co smętnego mogło się przydarzyć tej miłej dziewczynie, co wybrała tak niezwykłą drogę ku wolności? Wstyd mu było, że dręczył jakieś biedactwo i że się sam mianował niepowołanym jej stróżem. – "Od matki nie uciekłaby nigdy". – Przeto albo nie ma matki, albo znajduje się ona gdzieś daleko. Nie śmiał o to pytać. Najwłaściwsze by było pozostawić tu dziewczynę w spokoju wraz z jej tajemniczymi sprawami, Zawidzki jednak po szybkiej chwili rozwagi doszedł do przekonania, że jednak nie powinien tego uczynić. Dziewczyna ma jakąś ciężką zgryzotę. Czyni wskutek tego dziwne historie, a przez dumną zapalczywość młodości gotowa uczynić coś, co się nie da naprawić. Ileż ona może mieć lat? Piętnaście najwyżej szesnaście. Jest to wiek nieoczekiwanych pomysłów. Wprawdzie panienka ma w oczach wyraz hardy i twardy, bywały jednak i takie cudy, że z najtrwalszej skały wytryskała woda. Nie… Nie można jej zostawić samej. Wprawdzie gdyby los szukał opiekuna dla biednej samotnej dziewczyny, wybrałby z braku kogoś lepszego raczej niedźwiedzia niż malarza, przypadek jednak ma w sobie często coś z krotochwili. Lepszy malarz niż nikt. Zawidzki postanowił przeto, że z pozwoleniem dziewczyny lub wbrew jej woli nie opuści jej przynajmniej do czasu, w którym będzie pewny, że nic jej nie grozi. Niemal się rozkrzewił swoją rolą. Spojrzał na dziewczynę ukradkiem i spotkał jej również ukradkowe spojrzenie.
– Proszę pani! – zaczął mówić z jakąś serdecznością wesołością. – Czy pani nie może przystanąć choćby na krótką chwilę?
– Po co? – odrzekła Ewcia sucho.
– Bo chciałbym się przedstawić…
– Mógł pan to zrobić już dawno.
– Nie było czasu, bo pani biegła, ja biegłem, więc jak? Proszę teraz przystanąć, bo muszę zdjąć kapelusz, podać pani rękę i głośno, wyraźnie wygłosić moje nazwisko.
Dojrzał uśmiech w okolicach zadartego noska, a po chwili Ewcia spojrzeniem spojrzała w jego oczy, nic nie mówiąc.
– Nazywam się Jerzy Zawidzki i jestem ku rozpaczy ludzi rozumnym malarzem.
– Ach, to dlaczego… – zawołała Ewcia nie kończąc zdania.
– Co dlaczego? Proszę mówić śmiało!
– …to dlaczego tak gładko zełgał pan przed policjantem, że jestem pańską siostrzenicą.
– Proszę nie obrażać szlachetnego zawodu! To moja osobista sprawa… A teraz, kiedy mnie pani już zna, czy mogę panią prosić o rękę?
– Co takiego? – wykrzyknęła Ewcia zdumiona. – Pan mnie prosi o rękę?
– Broń mnie, Panie Boże! Chciałem jedynie, abyśmy sobie podali ręce. Tak mi się tylko uroczyście powiedziało.
Ewcia miała przez krótką chwilę taką minę, jak gdyby w nią piorun trzasnął, ale w tymże samym momencie cofnął się z okrzykiem: "Przepraszam, ale chciałem trzasnąć w kogo innego! Niech pani to trzaśnięcie uważa za niebyłe". – Z trudem pokryła bladoczerwone zmieszanie i nadrabiając miną wyciągnęła ku niemu rękę.
– Nazywam się Ewa Tyszowska.
– Ewa! Patrzcie… patrzcie – zaśmiał się malarz. – A ja nazwałem panią Irką, a wie pani czemu? Mam naprawdę kuzynkę Irkę, podlotka, który łazi po drzewach sprawniej niż małpa. Kiedy zobaczyłem panią gimnastykującą się na podstawie okna, wtedy ni się to przypomniało. Aha! Irka ma też taki nosek, że mogłaby bez charakteryzacji grać naczelnika Kościuszkę w amatorski teatrze… O, przepraszam…
– Mój nos nie jest piękny, ale wcale go się nie wstydzę.
– Słusznie! Ja mam nogi jak czapla i też sobie nic nie robię. – Panno Ewo! Pogadajmy teraz jak dwaj przyjaciele. Dokąd pani idzie?
Ewcia walczyła przez chwilę sama z sobą.
– Na dworzec kolejowy – rzekła cicho. – Muszę wyjechać.
– A wolno…
– Na co panu ta wiadomość?
– Bo to widzi pani… Ja jestem malarzem, trudno… Żadna praca nie hańbi. Każdy malarz ma jednakże takie śmieszne serce, że nie może patrzeć obojętnie na cudze zmartwienie, a pani ma jakieś wielkie zmartwienie. Byłbym ostatnim łapserdakiem, gdybym pozwolił, aby się pani czymś gryzła. Widać to los tak chciał, skoro mnie o godzinie szóstej rano zawiódł przed pani okno. Bo to ze mną jest tak…
Nagle przerwał i uderzył ręką w czoło z takim rozmachem, jak gdyby chciał na nim zatłuc uporczywą muchę.
– Co się panu stało? – zdumiała się Ewcia.
– Co się stało? Nic. Przywołuję zmysły do porządku. Moje przypominają często gromadkę wróbli, kiedy na nią wpadnie rozbiegany pies. Niech pani przystanie raz jeszcze! Na chwileczkę… I niech pani odpowiada wyraźnie; jakie pani powiedziała przed chwilą nazwisko?
– Tyszowska…
– Odpowiadać proszę powoli i z namysłem. Wyskoczyła pani przez okno z domu, w którym mieszka głośny uczony Hieronim Tyszowski. Tak czy nie?
– Tak! – odpowiedziała Ewcia coraz bardziej zdumiona.
– Hieronim Tyszowski, znany "człowiek- dżuma"?
– Tak.
– Więc: Tyszowska wyskakuje oknem z domu Tyszowskiego. To nie ulega wątpliwości. Jak to jednak być może, skoro Tyszowski, "człowiek – dżuma", mieszka, o ile dobrze pamiętam, na drugim piętrze, że Tyszowska wyskakuje z parteru? Jeśli Tyszowska, powinna była wyskoczyć z okna drugiego pietra. Czy rozumuje logicznie?
– Najzupełniej!
– Bo ja mam rozum, tylko że tak na oko to spostrzec. Wracajmy jednak do rzeczy. Czemu pani nie wyskoczyła z drugiego piętra?
– Bo za wysoko! – roześmiała się Ewcia.
– Też racja! – zawołał malarz z zapałem.
– A czy pan zna Hieronima Tyszowskiego? – zapytała Ewcia z nagłym zajęciem.
– Znam go i błogosławię. Przed kilku laty matka moja, którą ubóstwiam, była śmiertelnie chora. Tyszowski czynił takie jakieś dziwy, takie jakieś preparował szczepionki, że nikt inny, tylko on ocalił mi matkę.
– To mój ojciec! – powiedziała Ewcia gorąco.
– Boże miły! Dziewczyno, i pani teraz mi dopiero o tym mówi?! A cóż za spotkanie! Gdyby to można uczynić na ulicy, odtańczyłbym pewien taniec radosny, którym zawsze czczę chwile osobliwe. Uczynię to później, bo i tak ludzie na nas patrzą. Ale jednak ojciec pani mieszkał wyżej.