Выбрать главу

– Tak, ale wyjechał do Chin, a mnie umieszczono na parterze.

– O, arcykardynale! Przecie od własnej matki słyszałem o tym, a ona wyczytała to w gazecie. Panno Ewo!

– Słucham… – rzekła Ewcia przyjaźnie.

– Nie możemy tak chodzić dookoła miasta, tym bardziej że ja niedługo zacznę mocno krzyczeć i wymachiwać rękami. Czy pani wierzy, że jestem uczciwym człowiekiem?

– Wierzę, nawet bardzo wierzę!

– A czy pani już jadła śniadanie?

– Nie było czasu. Najpierw uciekłam, a potem pan mnie gonił…

– Prawda. Wobec tego zanim odbędziemy naradę nad tym, jak pokierować losami, pójdźmy na śniadanie do jakiejś mleczarni. Gorące mleko niezwykle zaostrza wyobraźnię. Najlepsze byłoby kozie mleko, bo Jowisz wykarmiony przez kozę nie tylko zrobił karierę, ale i niezwykłym zajaśniał rozumem. Czy pani widzi, jaki ja jestem wykształcony?

Ewcia zaśmiała się głośno. Po godzinie awantury okazało się, że straszliwy prześladowca jest wybornym towarzyszem i najmilszym zawalidrogą. Schwytał ją za kołnierz i wydobył z dna rozpaczy na jasność słoneczną. Oczy mu się śmieją i nieustannie gada. Śmiech jego jest wyraźny i wesołość szczera. Wprawdzie ma nieco zbyt długie nogi, lecz poza tym jest niepospolicie przystojny. Posiada jakieś nakrycie głowy, lecz to coś w rodzaju czapeczki wystaje mu z kieszeni, a poranny rzeźwy wiatr rozwiewa mu włosy mocno wybujałe. Zasadniczo posiadają one kolor jasny, lecz nad prawą skronią grają wielu barwami, których poważna przyroda nie używa do barwienia głów ludzkich. Nie ulega przeto wątpliwości, że pan malarz w pośpiechu pracy ociera pędzle o własne uwłosienie. Stąd zapewne pochodzi i tęczowa barwa jego myśli, wirujących jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Od chwili, w której się dowiedział, kim jest Ewcia, wciąż powracał do hymnów na cześć jej ojca. Niebyły to hymny prawidłowo zbudowane, lecz strzeliste okrzyki połączone z tak gwałtownymi ruchami rąk, jak gdyby malarz podbijał każde słowo, aby wyżej poleciało. Ewci uczyniło sie ciepło w okolicach serca. Od czasu do czasu spoglądała ukradkiem na tę jasną, szczerą, uczciwa gębę, po której biegały słoneczne błyski, i wtedy przymykała oczy, jak gdyby własnym oczom uwierzyć nie mogła. Jakżeż to? Przed godziną uciekała przez okno, zrozpaczona, samotna, i bezradna, a po godzinie idzie wesoło w towarzystwie człowieka, którego spotkała po raz pierwszy w życiu i o którego istnieniu nigdy nie słyszała. Nie czuje żadnej trwogi, nie chce myśleć o tym, co się stanie. W tym długonogim dryblasie, mającym włosy pomalowane jak Indianin wstępujący na "ścieżkę wojenną", jest tyle pogodnej, radosnej siły i tyle pewności, że Ewcia nie waha się ani przez chwilę. Ufa człowiekowi, który wielbi jej ojca. Jeszcze dość będzie czasu, aby się zastanawiać nad tym, co ma uczynić za godzinę.

Gdy weszli do małej mleczarenki, zdawało się, że malarz napełnił sobą całe jej szczupłe pomieszczenie. Uśmiechnęła się do niego chmurna dotąd, posługująca panienka, a pokażnie gruba pani, licząca właśnie bułki za bufetem, spojrzała na niego z tkliwą życzliwością, rozumując słusznie, że jeśli ten wspaniały młodzian nie zje za jednym zamachem wszystkich nagromadzonych w mleczarence produktów, w takim razie należy wątpić o wszystkim i przekląć złudne pozory. Malarz uradował jednakże jej zatroskaną i mleczną duszę: jadł tak potężnie, że nawet jak na malarza było to zdumiewające. Z bujną wymową namawiał i Ewcię, aby "mlekiem zalała robaka". Ze szczodrą rozrzutnością nakarmił w przerwie kundla, który spojrzał na niego z gorącym uznaniem i mrugnął wrażliwie lewym okiem, jak gdyby chciał powiedzieć: "Pan jest pierwszym malarzem na świecie, przy którym może się pożywić pies, dotąd bowiem przy malarzach umierały z głodu nawet muchy!"

"Milcząc, żwawo jedli", lecz malarz zwracał większą uwagę na część drugą spostrzeżenia wieszcza Adama. W milczeniu nie wytrwał zbyt długo. Gadał o wszystkim do Ewci, do usługującej panienki, do grubej pani za bufetem, do psa, do obrazu na ścianie, wreszcie sam do siebie. Każde zdanie pokropił zawsze złotym deszczem śmiechu. Od czasu do czasu patrzył jednak bystro w twarz Ewci, jak gdyby własną gadaniną chciał ją zachęcić do mówienia.

Ewcia milczała. Widać było wyraźnie, że coś wazy w duszy i nad czymś rozmyślała. Kilka razy zdawało się, że już słowo jak złota pszczoła drżała na jej ustach, lecz natychmiast odlatywało jak pszczoła. Teraz dopiero poczuła znużenie po niezwykłych przejściach i po gorączce porannych godzin. Ze znużenia narodził się smutek i nieporadne przygnębienie. Myślała, że się rozpłacze. Niedawna podniecona wesołość zagasła jak nikłe światełko. Niezmiernie miły jest ten młody człowiek, lecz zbliża się chwila, kiedy on pójdzie swoją drogą, a ona swoją – tylko jaką? O, jak łatwo jest uciec, jak trudno jest uciekać!…

Nagle malarz spojrzał w jej oczy głębokim spojrzeniem i rzekł ściszonym głosem:

– Odwagi, dziewczyno!

Zdawało się jej, że malarskimi bystrymi oczami widziały każdą jej myśl.

A on mówił niemal szeptem:

– Skoro pani wyskoczyła przez okno, musiała pani mieć do tego ważne powody. Nie wygląda pani na taką, co skacze z pieca na łeb dla samej przyjemności skakania. Teraz jednak nie należy płakać…

– Przecie ja nie płaczę – odrzekła Ewcia niepewnie.

– W tej chwili nie, bo nie chce pani wlewać łez do mleka, ale dam sobie uciąć nikomu niepotrzebną głowę, że stanie się to niechybnie o siódmej trzydzieści trzy. Kobiety najobficiej plączą rano i o zmierzchu. Ja rozumiem doskonale, że pani się musi wypłakać, bo inaczej byłby to stracony dzień, ale niech to pani na jakiś czas odłoży. Ewo, córko Hieronima! Nic a nic mnie nie obchodzi to, co się stało, ale nie pozwolę, aby się miało stać coś, czego można uniknąć. Dokąd się pani wybiera?

Pytanie to wygłosił tonem tak groźnym i tak nagle, że Ewcia odrzekła bez namysłu jak przepłoszony uczeń odpowiadając nauczycielowi:

– Do Makowa…

– Przebóg! – zawołał malarz ze zgrozą. To niemożliwe! Tam pani nie pojedzie!

– Czemu?

– Bo w Makowie leje jak z cebra. Przecie ja wczoraj przejeżdżałem przez Maków. Do kogo pani chce jechać?

– Do ciotki… Do pani Halickiej…

– Nie mam przyjemności znać szanownej ciotki – rzekł malarz z serdecznym żalem. – Czy jednak przypadkiem owa szanowna, a w tej chwili zmokła ciocia nie będzie odrobinę zdziwiona nagłym przyjazdem?

– Będzie bardzo zdziwiona.

Ewcia odpowiadała jakby sennie, sama sobie nie zdając z tego sprawy, dlaczego odpowiada.

– Otóż właśnie!… Ciocia jest zapewne przekonana, że pani śpi na łabędzich puchach, spokojna i szczęśliwa, gdy wtem spadnie jej na głowę katastrofa w postaci panienki pełnej zwątpień i rozpaczy. Jeśli ciocia znajduje się w wieku dojrzałym, może jej pęknąć serce. Szlachetna Ewo, musimy wymyślić coś innego… Ratujmy dojrzałą ciotkę!

– Ja nie mam nikogo poza nią! – wybuchnęła Ewcia w nagłym podnieceniu. – Ojciec na drugim końcu świata, a tu…

Przestała mówić, jak gdyby oczekiwała pytania, ale chytry malarz nie zapytał o nic. Wiedział dobrze, ze w tej chwili jedynie trzęsienie ziemi mogłoby spowodować krótką przerwę w zwierzeniach dziewczyny. Odmierzone krople jej słów zaczęły przybierać i wkrótce popłynęły rwącą strugą.

Malarz słuchał bez drgnienia. Nie poruszał się nawet, aby nie spłoszyć roztkliwionego ptaka. Mogło się zdawać, że patrzy obojętnie na ogłoszenie wzywające naród do spożywania sera śmietankowego. Słuchał skarg na samotność, na oschłość serca obcych ludzi, na odtrącenie jej serca, które chciał ofiarować za odrobinę życzliwości, i dowiedział się wreszcie, ze dziewczyna wychowana w jasności nie mogła wytrzymać w mroku.