Выбрать главу

– Ja wiem, że zrobiłam głupstwo… – mówiła Ewcia, a słowa padały spokojnie jak ostatnie krople po nawale ulewy. – Ojciec mnie nie pochwali, a ciotce to chyba to chyba naprawdę serce pęknie… Ale ja już dłużej nie mogłam… Po tej awanturze z pamiętnikiem pani Szymbartowa zamknęła mnie na trzy dni w pokoju…

– A cóż na to pan Szymbart? – zapytał malarz po raz pierwszy.

– Nic nie mógł zrobić, bo także był zamknięty.

– Chwała mu, bo cierpiał za ludzkość… Spokojnie, dziewczyno, spokojnie! Ale, ale… Czy nie zjadłaby pani śmietankowego sera? Przypadkiem zauważyłem bardzo namawiające ogłoszenie. Niechże się pani Ewa uspokoi, albowiem w przeciwnym razie zmuszę panią do zjedzenia dwunastu jaj na surowo. Teraz wiem o wszystkim i wiem, co pani zrobi. Za pozwoleniem… Czy ten kundel zawsze tyle zjada? Niech mu idzie na zdrowie, ale i pies powinien mieć odrobinę taktu i pomiarkowania… Dziwaczna psina! Ale my już musimy iść, Ewuniu…

Powiedział ostatnie słowo tak tkliwie, tak serdecznie i ciepło, jak by je powiedział starszy brat do siostry bardzo kochanej. I po raz pierwszy powiedział: "Ewuniu". Nie miał najmniejszego prawa do tej poufałości, a jednak brzmiało to tak naturalnie, jak gdyby inaczej mówić mu nie wypadało.

– Dokąd? – spytała dziewczyna z zapartym oddechem.

– Jak to "dokąd"? Do nas!

– Do nas?

– Oczywiście. Do mojej matki i do jej syna, który mieszka razem ze swoją matką. Posłuchaj, kobieto: moja matka uwielbia pana doktora Tyszowskiego, jej syn znalazł na ulicy jego ukochaną córkę, która chciała pojechać do ciotki, wobec czego moja matka zawoła: "Dobrze zrobiłeś, mój synu, że przyprowadziłeś córkę ojca, który ocalił twoją matkę!" – Może doda jeszcze jakieś ciepłe słowo na temat psa, ale na to zbytnio liczyć nie należy. Pani nie ma pojęcia, jak cudowną kobietą jest moja matka! Prawie przez lat trzydzieści ma przy sobie takiego ananasa, jak ja, i tylko odrobinę posiwiała. Nie ma rzeczy, której by mi odmówiła, co zresztą nie jest jedynie jej zaletą, gdyż ja potrafię wszystko wycyganić, co zechcę. Mieszkamy sobie razem w małym domku w okolicach ulicy Wawelskiej i jest nam tak dobrze, że czasem anioły zagladają w lecie przez otwarte okno, bo myślą, że przez pomyłkę zaleciały do raju. Dopiero na widok mojej diabelskiej gęby cofają się w popłochu. Widzi pani, że nie będzie u nas źle. Posiedzisz, dziewczyno, dopóty, dopóki "ojciec – dżuma" nie powróci i wtedy oddamy mu córeczkę znacznie tłustszą, bo u nas się doskonale jada, i znacznie mądrzejszą, bo kto przebył czas jakiś w moim towarzystwie, nabiera niebywałej mądrości. Czemu się pani śmieje?

Ewcia śmiała się, ale dziwnie: z rozrzewnieniem. Słuchała radosnego hymnu na cześć matki, ułożonego wprawdzie oszalałym stylem, lecz pełnego nieprzebranej tkliwości, i serce w niej drżało. To ponad przyzwoitą miarę wyrośnięte malarzysko zmieniło się w serdecznego chłopca, kochającego wszystko, co jest jasne i uczciwe. O, jacy dziwni są ludzie… Od jednych ucieka, bo ściął ją wśród nich dotkliwy mróz oschłości, a na ulicy, przypadkiem, spotyka takiego, od którego bucha życzliwość i przyjazna wzruszająca dobroć.

– Śmieję się – odpowiedziała Ewcia po chwili – bo panu się pali w głowie.

– Woda rzadko kiedy się pali! – zawołał malarz. – A poza tym, co to ma znaczyć?

– To, że się panu roją zabawne historie. Jakże pan może przyprowadzić do domu kogoś z ulicy i do tego, że tak powiem, "na dłuższą wizytę", nie zapytawszy przedtem matki o pozwolenie?

Malarz przymrużył lewe oko jak ulicznik, niezmiernie czymś ubawiony.

– Proszę pani! – rzekł ze śmiechem. – Jednego razu wróciła moja złota matka do domu po dłuższej nieobecności. Patrzy, a przy stole siedzi trzech dzikich ludzi i pożera potrawy mocno tłuste i mocno korzenne. Ja wyszedłem po papierosy. Dżentelmeni, widząc dostojną osobę, zapytali gościnnie: "Może szanowna pani też coś przekąsi?" – "Z przyjemnością!" – odrzekła dostojna osoba. A oni dalej: "A szanowna dama też nie ma mieszkania, że się zjawiła w tym wybornym hotelu?" – A dama na to: "Mam wprawdzie w tym domu miły pokoik, ale nie wiem, czy nie zajęty?" – "A który to pokój?" – pytają. – "Na dole!" – odpowiada dama. – "Wolny, wolny!" – zakrzyknęli. – "Jurek wszystkie pozwolił zająć, ale do tamtego nie wolno nawet wejść, bo to pokój pani mamy!"- "W takim razie pójdę się tam przebrać po podróży!" – Wtedy w nich trzasnął jasny piorun, bo zrozumiały buszmeny, że to sama pani Zawidzka, ale wkrótce przyszli do przytomności, zaczęli śpiewać "sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam!" i chcieli moją rodzoną matkę podnieść do góry, ale na szczęście ja wróciłem w sam czas. A mama mnie zwymyślała, że zostawiłem gości samych, a goście mogli czegoś potrzebować. Słyszy pani? Zostawiłem trzech malarzy samych, a oni – mili barankowie, dzieciaki nieporadne – nie wiedzieli, co począć. A potem czyniła mi wyrzuty, że przytuliłem tylko trzech, bo znalazłoby się i miejsce dla czwartego, bo gdyby go tylko dobrze wykąpać, mógłby w czasie jej nieobecności zamieszkać w jej pokoju.

– To nadzwyczajne! – zawołała Ewcia z entuzjazmem.

– To nic nadzwyczajnego. Moja matka wie, że biedny malarzyna też musi czasem pomieszkać. Powiadam pani, że moi koledzy tak ją kochają, jak to tylko malarz potrafi. Rodzicielka ma ze sześćdziesiąt swoich portretów i na każdym jest coraz młodsza, a pod każdym mogłaby napisać, jak to uczynił jeden ojciec święty, co pod swoim kiepskim konfesjonałem napisał: "nie bójcie się, to ja!" Złoto moje kochane! I pani może przypuścić choćby, że nie przytuli biednej dziewczyny, córki takiego człowieka… Co to? Łzy? O, niewieścia kreaturo! Proszę w tej chwili wytrzeć ten zadarty nos, bo będzie nieszczęście! I niech młoda osoba zbiera manatki. Bez żadnego gadania, bez łez, bez jęków i szlochów… Hej, kundlu, zbieraj się i ty! Niech pani patrzy, ten potwór jeszcze je… Dziwny pies… Chętnie bym go namalował, ale jako martwą naturę. Żywy jest okropny… Otarła pani nos?

– Już! Pan jest straszny…

– Może być. Ale gdy wpadnę w gniew, jestem jeszcze straszniejszy, bo kąsam ludzi. Czego pani szuka?

– Pieniędzy… Przecie trzeba zapłacić… O mój Boże!

Ewcia zaczęła gorączkowo potrząsać kieszonkę.

– Zgubiłam pieniądze! – jęczała z rozpaczą.

– Dużo?

– Mało, ale zgubiłam… Kiedy pan mnie gonił.

– Nigdzie nie ma?

– Nigdzie… O Boże!

– Niech pani przeszuka jeszcze kundla, bo temu psu nie można dowierzać. Ale ja się strasznie cieszę, że pani je zgubiła. Do Makowa już pani nie pojedzie i musi pani pójść do nas. Zbierać się do pochodu! Będziemy sobie po drodze śpiewali: "Choć burza huczy wkoło nas!"

I zaśmiał się tak głośno, że mucha łażąca po stoliku zerwała się przerażona.

– A właśnie że znalazłam! – zawołała Ewa grzebiąc w tobołku.

– Ten kundel musiał je nieznacznie podrzucić!

Rozdział piąty

W którym dzień szczęśliwy otrzymał cios w samo serce.

Kobietą wielkiego ducha musiała być pani Klementyna Zawidzka, skoro nie spadła z krzesła na widok powrotu syna. Pani Zawidzka (lat nieco ponad pięćdziesiąt, wysoka, siwa, rysy jakby wyrzeźbione, twarz pogodna, oczy mądre, bystre, orzechowej barwy, o złotym połysku, odzienie czarne, bardzo skromne, lecz świetnie wytworne) zawiadamia, że jej pierworodny miał powrócić o szóstej rano, czekała nadaremnie ze śniadaniem. Dopiero po upływie dwóch godzin ujrzała dziwaczny pochód trzech bożych istot, a jedną z nich był niewątpliwie jej syn. Ponieważ mogło się zdarzyć, że wesoły ten i bujną wyobraźnią obdarzony młodzian mógł przyjechać równie dobrze na wielbłądzie i pomalowany na czarno, wobec tego bynajmniej nie zdumiał jej ten skromny orszak, na którego czele szedł raźnie i z miną tryumfalną. Natomiast podążająca za nim truchcikiem panienka miała minę żałosną i cokolwiek wystraszoną.