Выбрать главу

"Mój syn miewa śmiałe pomysły" – pomyślała wytworna matka jedynaka malarza.

Dziki syn, ujrzawszy ją, uczynił trzy ogromne kroki i porwawszy wytworną matkę, uniósł ją w ramionach z krzesła i począł całować z taką radosną furią, jak gdyby jej nie widział przez lat sto siedem. Wyborna ta operacja połączona z niebezpieczeństwem uduszenia wiotkiej damy trwała długo i została przerwana jedynie dzięki gwałtownym jej zapowiedziom, że za chwilę jej oszalały syn zostanie sierotą. To go dopiero nieco zastanowiło, więc ze zgrabnością niedźwiedzia, co przed chwilę wyrwał drzewo z korzeniami, ustawił ją w przyrodzonej postawie na niewzruszonej ziemi.

Ewcia patrzyła na tę scenę z takim zachwytem, że z bladej jej i wymizerniałej twarzy zniknęła trwoga. Coś ją jednak po chwili musiało schwytać za gardło, bo zaledwie wstrzymała rwący się z jej piersi szloch. Byłoby się to stało niechybnie na widok tak miłowanej matki, gdyby jej nie przywołało do przytomności pytanie:

– Czemu się ze mną nie przywitasz moje dziecko?

Głos, który zadał to pytanie, brzmiał głęboko, pełnią tej słodyczy, z jaką śpiewa wiolonczela, która swojego śpiewu nauczyła się od człowieka, co wiele przecierpiał.

Ewcia spojrzawszy na twarz pani Zawidzkiej dostrzegła uśmiech tak niewysłowionej dobroci, że bez namysłu rzuciła się do rąk tej kobiety, która zanim zapytała, kim Ewcia jest i skąd przychodzi, pragnie ją uściskać. Tak się jakoś stało, że całując jej ręce, osunęła się na kolana… Tak by niewątpliwie uczyniła wobec matki własnej. Ręka pani Zawidzkiej pogłaskała ją miękko po głowie, potem pani Zawidzka powiedziała:

– Tak nie można, tak nie można, dziewczyno…

Delikatnym ruchem pomogła Ewci podnieść się, objęła ją ramieniem i ucałowała.

– Deszcz będzie, bo się baby całują! – krzyknął malarz. – Dość tego! Matko wyrodnego syna, czy pragniesz wiedzieć, kto jest ta smarkata?

– Jerzy, czyś oszalał?

– To jest córka doktora Tyszowskiego!

– Nie może być! – zawołała z głęboką radością pani Zawidzka.

– I jak tu żyć, skoro rodzona matka nie wierzy własnemu synowi – rzekł malarz z czarną boleścią. – Niechże pani poświadczy!

– Tak jest… – potwierdziła nieśmiało Ewcia.

Pani Zawidzka przez długą chwilę przyglądała się dziewczynie z upodobaniem, potem rzekła:

– Po raz pierwszy przez długie lata zdarzyło się, by Jerzy uczynił coś rozsądnego i przyprowadził do domu kogoś podobnego do ludzi.

– Niezupełnie – zaśmiał się malarz. – Mama nie przyjrzała się jeszcze temu psu.

Kundel ustawił się jak do fotografii i wykrzywił złodziejski pysk.

– Och! – zaśmiała się pani Zawidzka. – Czy to jest naprawdę pies?

– Tak jest, proszę pani – odrzekła Ewcia również z uśmiechem.

– Patrzcie, patrzcie! przyroda ma znakomite poczucie humoru. Widziałam w moim życiu wiele psów i najdziwaczniejszych psów, ale takiego psa pod psem, jak ten pies, jeszcze nie widziałam. Trzeba go będzie zaprowadzić do kuchni. A my może pójdziemy zjeść śniadanie.

Malarz oznajmił, że i on, i Ewcia "gwiżdżą" na śniadanie, albowiem przezornie już jedno zjedli, a do załatwiania są sprawy nierównie ważniejsze.

– Jeżeli mama – rzekł – pragnie spędzić kilka chwil na rozmowie z człowiekiem niepospolicie rozumnym i dowiedzieć się o niebywałych awanturach, niech mama przede wszystkie, pomówi ze mną. A panna Ewa niech odetchnie tymczasem w mojej pracowni.

– Wszędzie, byle nie tam! – zawołała pani Zawidzka. – Tam są przecie twoje obrazy… Jeśli ta dziewczyna ma poczucie dobrego smaku, na widok tych straszliwości wyskoczy przez okno.

– Nie byłoby to dzisiaj po raz pierwszy! – zaśmiał się Jerzy. – Niech pani w takim razie spocznie wobec tego w tym pokoju, w którym wisi mój wizerunek. Panny powinny raczej włazić przez okno, aby spojrzeć chociaż przez krótką chwilę na moje promieniste oblicze, a nie wyskoczyłaby żadna. Pójdź, matko, albowiem chociaż udajesz markizę, nie możesz ustać na nogach, tak cię pożera ciekawość. Panno Ewo? Niech pani zerwie trochę kwiatów, potem niech pani pójdzie przez hall na lewo i przystroi nimi mój wizerunek.

– Dobrze! – zaśmiała się dziewczyna.

Pozostała na tarasie, usiadłszy w trzcinowym fotelu. Słyszała z niewielkiej odległości wykrzykniki Jerzego, który opowiadał matce o całej historii. Ani razu natomiast nie usłyszała głosu pani Zawidzkiej.

Ewcia była znużona. Zuchwała wyprawa wyczerpała ją do cna. Przez połowę nocy nie zmrużyła oczów, układając rozpaczliwy swój plan. Od północy naradzała się z Zosią, przerażoną i równocześnie zachwyconą. Dziesięć razy co najmniej liczyła Ewcia pieniądze, które jej miały starczyć na podróż do pani Halickiej. Wiedziała, że ucieczka jej będzie dla cioci nie byle jakim ciosem, skoro się dowie, że pani Szymbartowa źle spełniła obowiązek opiekunki. Trzeba jej będzie wyjaśniać długo i pracowicie, czemu Ewcia zwodziła ciotkę doniesieniami, ze jest jej dobrze. Dobrze się stało, że do tego wszystkiego nie doszło, lecz co się stanie teraz? Pani Zawidzka jest wspaniałą kobietą i zapewne mądrą, więc jej poradzi, jak ma postąpić. Żeby tylko ten wesoły chłopak dokładnie i wyczerpująco powtórzył matce wszystko, o czym się dowiedział od Ewci. Strasznie dobre jest to chłopisko. Mogłoby się zdawać na pierwsze wejrzenie, że myśli jego latają obłąkanym jaskółczym lotem, niespodzianymi zygzakami, a jednak nie ulega wątpliwości, że jego rozigrany sposób gadania to tylko taki "fason". Przez jasne oczy widać jego dobre serce… Coś oni tam oboje – pani Zawidzka i jej syn – przecie wymyślą, a ona postąpi tak, jak jej polecą. Byle tylko nie powracać do pani Szymbartowej, byle tylko nie to!

W tej chwili wychylił się z okna Jerzy i wrzasnął tak, jakby chciał pół Warszawy postawić na nogi.

– Panno Ewo! Na przesłuchanie! Kundel później…

Ewcia poszła z bijącym sercem. Trafić było łatwo, bo śmiech Jerzego wyraźnie wskazywał drogę. Ten śmiech dodał jej otuchy.

Pani Zawidzka siedziała na kanapce, a Jerzy krążył po pokoju, wciąż gadając. Na widok dziewczyny zamilknął i mrugnął do niej wesoło.

– Bliżej, bliżej, moje dziecko! – powiedziała łagodnie pani Zawidzka. – Usiądź…

– Ewo, siadaj! – wrzasnął malarz. – Kobiety zazwyczaj mdleją w ważnych chwilach, więc niech to raczej robią na siedząco.

– Jerzy, bądź łaskaw nie przeszkadzać – rzekła pani Zawidzka. – I nie krzycz, bo cię wyrzucimy za drzwi. Moja kochana dziewczyno – zaczęła po chwili z powagą – mój syn opowiedział mi o wszystkim. Z jego nieskładnej gadaniny…

– Oho! – zawołał Jerzy.

– …zdołałam zrozumieć, że umieszczono cię dość nieszczęśliwie w smutnym albo też równie nieszczęśliwym domu. Sądząc z moich osobistych chociaż krótkich spostrzeżeń, nie jesteś lekkomyślna. Skoro aż uciekłaś z tego domu, musiało ci być bardzo źle… Trudno. Stało się. Ojciec ma powrócić dopiero za kilka miesięcy. Tak?

– Tak. Za pół roku…

– Otóż to. Przez pół roku nie dasz sobie rady sama. Do Makowa czy gdzie tam jechać nie powinnaś, bo po wakacjach musisz pójść do szkoły. Przeto ja i mój syn uradziliśmy, abyś przez te pół roku do powrotu ojca zamieszkała u nas…

– O Boże! – szepnęła Ewcia składając ręce.

– Miejsca jest dość. Nikomu przeszkadzać nie będziesz. Jeden jest tylko szkopuł: pani… pani… jakże jej tam?