Pokaz trwał już chyba całą godzinę. Ewci zaczęło się zdawać, że mała pracownia zarosła lasem, a pod pułapem kłębiły się chmury. Kolory zaczęły krążyć przed jej oczami i wirować, omotały ją i owinęły jak wstęgi. W pracowni było gorąco i duszno, a od obrazów, napojonych słońcem, zdawało się przybywać ciepła. Jerzy widać wcale tego nie odczuwał, bo otarłszy pot z czoła począł grzebać w nowej stercie. Odrzucił trzy obrazy wzruszywszy przy tym ramionami, lecz w pewnej chwili twarz mu się rozjaśniła. Dźwignął wielkie płótno i z nie byle jakim trudem zawiesił je na haku.
– Niech Ewcia patrzy! – rzekł z dumą.
Ponieważ Ewcia nie odpowiadała na wezwanie cienkim okrzykiem grubego zachwytu, Jerzy spojrzał w jej stronę, przez krótką chwilę żywiąc nadzieję, że oszałamiająca piękność jego obrazu odjęła dziewczynie głos, ale może niebotyczny swój zachwyt wykazuje rękami.
Ewcia spała.
Oparła głowinę o grzbiet fotelu i zapadła w sen jak w głęboką wodę. Oddychała spokojnie i równo.
Malarzem w pierwszej chwili zatrzęsło oburzenie, było bowiem wielce prawdopodobne, że dziewczyna śpi już od dłuższego czasu, podczas kiedy on pokazywał jej dziesiątki płócien. Patrzył na nią zagniewany, lecz powoli twarz mu się rozjaśniła. Pomyślał dobrotliwie, ze ten berbeć przeżył tyle niezwykłych zdarzeń i tak się pewnie umęczył, iż dzielny jej duch musiał w niej wreszcie opaść jak żagiel bez wiatru. A on wpadł na pomysł, aby pokazywać obrazy!
– Koń by tego nie wytrzymał, cóż dopiero takie damskie chuchro! – rzekł sam do siebie wcale rozumnie.
Ostrożnie, aby nie czynić hałasu, postawił obraz pod ścianą i wyszedł na palcach z pracowni.
Ewcia spała mocno jak stróż nocny, któremu polecono pilnować domu, albo jak rodzona siostra siedmiu braci śpiących. W pewnej chwili jednak opadły ją senne widziadła. Śniło się jej, że siedząc okrakiem na chmurze ucieka jak na koniu, a ogromny potwór na niezmiernie długich nogach ściga ją zawzięcie i ciska za nią obrazami. Można to by zdzierżyć, jak długo to czynił z obrazami przyzwoitych rozmiarów, kiedy jednak ów straszliwie zamierzał się w jej stronę okropnym malowidłem, wielkim jak pół nieba, krzyknęła z trwogi i zleciała z chmury na łeb. Bystry rozum ludzki byłby jej wyjaśnił, że rzucając się w niespokojnym śnie wprawiła w ruch pustą i wskutek tego niestałego charakteru pakę po mydle, a złośliwość rzeczy martwych, do których nauka musi zaliczać i pakę, jest tak wielka, że owo pudło nabrało znienacka brzydkich przywar dzikiego mustanga, co staje dęba, aby z grzbietu rzucać jeźdźca. Fotel, na którym spała Ewcia, runął tak, jak czasem padają trony, a ona znalazła się w straszliwym poniżeniu straconej królowej, co zadartym nosem dotknęła prochu ziemi.
Ewcia wydała okrzyk trwogi, który nie zmienił się od chwili, w której wydał go człowiek przedpotopowy bardzo jeszcze kosmaty:
– Aj! aj!
Rozszerzonymi oczami patrzyła dookoła siebie, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Należy przyznać z uznaniem dla jej bystrości, że przypomina sobie o wszystkim niezwykle szybko, obejrzała się przeto poza siebie, szukając malarza.
– O, nędzna istoto! – szepnęła z goryczą pod osobistym adresem.
Malarz odszedł – oczywiście – z sercem rozdartym i pełnym żalu. Słusznie uczyni, jeśli ją obrzuci spojrzeniem pogardy i już nie przemówi do niej marnego słowa.
Gdy zeszła cichutko z wysokości "siódmego nieba", w którym mieszkał jedyny, ale za to wątpliwy anioł – malarz, usłyszała jego rozmowę z matką.
– Niech mama patrzy – zawołał na widok Ewci. – oto idzie ta, którą tak oślepiły moje obrazy, że z zachwytu wpadła w głębokie omdlenie!
– Bardzo pana przepraszam… – bąknęła Ewcia.
– Za co? Inni ludzie na widok moich obrazów dostawali kręćka i albo wyrywali sobie własne włosy z głowy, albo też w przystępie szaleństwa usiłowali je wyrwać z mojej. Jak się spało?
– Dziękuję… Byłam bardzo zmęczona.
– Nie martw się, moje dziecko – wtrąciła pani Zawidzka. Trzeba takiego barbarzyńcy jakim jest Jerzy, aby do twoich zmartwień dodawać jeszcze jedno, i to najgorszego gatunku.
– Matko! – zawył Jerzy – syn twój cierpi!
– Niech cierpi, skoro jest pomylony. Słuchaj no, Ewciu, rozmówiłam się z panią Szymbartową. Usiądź i posłuchaj. Pani Szymbartowa jest kobietą popędliwą, ale to nieszczęśliwa istota. Zgryzoty wytrąciły ją cokolwiek z równowagi. Jej córka jest mocno chora, a matka zamiast ją uczciwie leczyć, na najdziwniejsze wpada pomysły. Wiesz zresztą sama o tym. Biedna kobieta, ale jeszcze biedniejsza jej córka.
– Czy pani ją widziała? – zapytała Ewcia z pośpiechem.
– Tak, widziałam. Płakać mi się chciało, ale nawet na to nie było czasu, bo pani Szymbartowa płakała… Z twojego powodu!
– Czemu proszę pani? – pytała Ewcia z przestrachem.
– Z powodu twojej rzekomej niewdzięczności. Twierdziła, że było ci u niej jak u rodzonej matki.
– Dobra mamusia! – mruknął Jerzy.
– Stanęło wreszcie na tym, że pozostaniesz u nas ale na jakiś tydzień przed powrotem ojca wrócisz do pani Szymbartowej.
– Przez czyściec wejdziesz do nieba! – mruknął Jerzy. – Zresztą odrobina smoły takiemu diablęciu nie zawadzi.
– Jerzy, nie przeszkadzaj. Myślę, moje dziecko, że na to trzeba się będzie zgodzić. Co to jeszcze? Aha! Listy do ciebie będą w dalszym ciągu przychodziły do pani Szymbartowej, a jej mąż będzie je tu odnosił. Twoje rzeczy też ci tu odniosą. Pozostała poza tym sprawa najdrażliwsza do załatwienia: pieniędzy. Twój ojciec zapłacił z góry za twoje utrzymanie…
– Taki mądry człowiek, a tak lekkomyślny! – krzyknął Jerzy.
– … otóż pani Szymbartowa nie może ci zwrócić tych pieniędzy, chociażby nawet chciała, bo już ich nie ma. Trudno! Nie należy się dziecko, tym przejmować. Podzielimy się z tobą, drogie dziecko, tym, co mamy, a z ojcem jakoś się potem porachujemy.
– Dla kilku krytyków potrzebować będę trochę cholery… – mruczał Jerzy. – Myślę, że mi szlachetny rodzic nie odmówi.
Pani Zawidzka machnęła w stronę niesfornego syna ręką, jak gdyby opędzała muchę.
– Uważajmy przeto całą sprawę za skończoną. Ach, jeszcze jedno tylko… Moje dziecko! Myślę, że mimo nieporozumień z panią Szymbartową powinnaś jednak od czasu do czasu odwiedzić jej biedną córkę. To naprawdę nieszczęśliwe stworzenie…
– Najchętniej, proszę pani! Będę udawała jak gdyby nigdy nic.
– Doskonale! Wiedziałam, że tak odpowiesz.
Jestem bardzo, bardzo zadowolona. A teraz chodźmy na obiad.
Przedtem jednak Ewcia rzuciła się na szyję pani Zawidzkiej.
– Czym ja się pani odwdzięczę, droga, złota pani! – szepnęła cicho.
– Dość, straszliwa kreaturo! – wrzasnął Jerzy. – Udusisz mi matkę! Poza tym mogłabyś uściskać i mnie, bo gdyby nie ja…
– Najchętniej! – zawołała Ewcia.
– W takim razie właź panna na krzesło, bo ja cię podnosić nie będę – rzekł Jerzy ponuro.
Ewcia jednak jednym sprężystym skokiem odbiła się od matki ziemi i zawisła na jego szyi, znajdującej się na takiej wysokości, że jej chude nogi wisiały w powietrzu. On się zarumienił jak panna i postawił ją na ziemi.