Выбрать главу

– Czy mama pozwoli – rzekł głosem z brzucha – aby rozmaite podlotki wprawiały się na mnie w całowaniu wybitnych przystojnych mężczyzn?

– Głupi jesteś, przystojny mężczyzno! – śmiała się pani Zawidzka. – Chodźmy jeść.

– Straciłem apetyt! – rzekł Jerzy.

– Ja tym bardziej! – rzekła Ewa wesoło.

Jerzy na widok potraw chwycił się rękami za głowę.

– Matko jedynego Grakcha! – wołał. – Znowu post?

– Post, bo piątek…

– Znowu piątek? Może być zresztą, że dzisiaj jest piątek, ale jutro będzie sobota i też będzie post, a pojutrze będzie niedziela i znowu będziemy jedli jakieś rybie zwłoki. Ha! czemu się ta osoba ze mnie naśmiewa? Ta osoba nie wie, ale wkrótce się dowie, że moja mama każe pościć uczciwemu malarzowi nie tylko we środy i nie tylko w piątki, ale przed świętem i po święcie, przed plombowaniem zęba, przed kupnem nowego parasola, przed zrównaniem dnia z nocą, przed zaćmieniem słońca i księżyca, przed podróżą, w czasie podróży i po podróży, przed dniem dobroci dla zwierząt…

– Człowieku, przestań!

– Nie mogę. Dusza we mnie łka… Krwi, krwi! Mięsa i krwi! Matko, co to za martwa natura?

– Szczupak.

– Hańba temu idiocie! Niech mama powie tej osobie, że jeśli się będzie śmiała podczas jedzenia wieloryba, łatwo się może udławić. Dziury w niebie nie będzie, bo na świecie będzie spokojniej…

– Och, jaki pan śmieszny!

– Słyszy mama? Wykarmiłem węża na własnej piersi! Wąż to też postne indywiduum. Czy można jeszcze wziąć kawałek tego bałwana szczupaka, czy ma zostać na jutrzejszy post?

– Można, można – śmiała się pani Zawidzka.

Ewcia była rozpromieniona. Tak tu było wesoło i miło, że dziewczyna śmiała się ze szczęścia. Ten Jerzy jest rozkoszny. Przez cały czas stroił mordercze miny, a spojrzenie miał rozigrane i pełne radosnej pustoty. Patrzył na matkę z niezmierną miłością, a ona na niego ze słodka czułością.

Tak było i nazajutrz, tak było dnia następnego. Zdawało się, że szczęście jak jaskółka ulepiło gniazdko pod okapem tego domu. Malarz napełniał go zgiełkiem i śmiechem. Gdy się zamknął w pracowni, słychać było stamtąd jego okrzyki, chociaż był sam. Dobrotliwie naigrywał się z Ewci, której się zdawało, że zna tych dwoje od najpierwszych swoich dni i że mieszka w ich domu od wielu lat. Na łajdackie przymówki Jerzego odpowiadała wesoło, lecz zazwyczaj pyskaty malarz nikogo nie dopuszczał do słowa.

– Odpowiedz wreszcie – rzekła pani Zawidzka – co robiłeś w Zakopanem? Dużo namalowałeś?

– Dwa barany. Chciałem namalować trzy, ale jeden uciekł. Nie podobała mu się moja gęba. Poza tym starałem się policzyć Żydków, ale straciłem rachubę.

– A pstrągi pan jadł?

– Pstrągi? Przecież to ryby! Mam w domu dość ryb! Codziennie jadłem kiełbasę, od rana do wieczora jadłem kiełbasę. Słyszysz, matko! Zjadłem ze trzy kilometry kiełbasy. Słuchaj, Zadarty Nosie, jeśli mi nie wierzysz…

– Telefon! – rzekła pani Zawidzka. – Podejdź, Jureczku, po co bierzesz widelec?

– Bo jeśli to jeden z moich przyjaciół, który mi od siedmiu lat winien siedem złotych, to mu wydłubię oko. Halo! Kto tam wisi na sznurku z drugiej strony?… Kto?… Och, bardzo przepraszam… myślałem, że to któryś z moich kolegów… Bardzo przepraszam… Tak, Zawidzki…

Telefon stał na małym stoliku obok kredensu w tym samym pokoju. Ewcia zauważyła, że Jerzy spojrzał znacząco w stronę matki. Potem słuchał uważnie. W pewnej chwili widelec wypadł z jego ręki, odpowiadał półsłówkami, pociemniałym głosem, bujna wesołość tak znikła z jego twarzy, jak gdyby ją zwiał nagły wiatr.

Ewcia spojrzała na panią Zawidzką i zdjął ją lęk. Pani Zawidzka, jak gdyby już coś zrozumiała z tych półsłówek, wyraźnie pobladła; przestała jeść i nasłuchiwała czujnie.

Jerzy mówił:

– Tak, proszę pana… Pamiętamy… Lecz… Czy nie byłby pan tak dobry odwlec termin… Przecie to lato… Pisałem do pana z Zakopanego… Będzie trudno, bardzo trudno… Może część może cokolwiek?… Mój Boże!

– Mój Boże… – szepnęła pani Zawidzka jak smętne echo.

Ewcia wstrzymała oddech w piersi.

– Niech pan będzie dobry – mówił Jerzy głosem ciepłym, serdecznym i jakby błagalnym. – Będziemy się starać, choćby spod ziemi…

Słuchał przez dłuższą chwilę głosu z oddali, po czym zakończył smutno:

– Trudno… Jak pan chce… Żegnam pana!

Stał przez chwilę ze słuchawką w ręce, jak gdyby nie wiedział, co z nią począć. Położył ją wreszcie na widełkach, jak gdyby nie wiedząc co czyni. Spojrzał na matkę wzrokiem zgasłym i rzekł cicho:- Mudrowicz.

– Wiem… – odpowiedziała pani Zawidzka. Wesołość wyleciała przez otwarte okno jak spłoszony ptak. Oboje milczeli.

Ewcia rozumiejąc, że stało się coś bardzo przykrego, podniosła się z krzesła i powiedziała cichutko:

– Czy ja mogę wyjść do ogrodu, proszę pani?

Pani Zawidzka spojrzała na nią jakby nagle obudzona.

– Tak, tak, moje dziecko… My tu jeszcze chwilę pozostaniemy…

Ewcia starała się wyjść bez szmeru. Zdawało się jej, że na jej serce spadło coś ciężkiego. Na uśmiechnięte, od wielu dni po raz pierwszy szczęśliwe serce.

Rozdział szósty

W którym nieustraszona dziewoja czyni wyprawę do jaskini smoka.

Ewcia siedząc przy otwartym oknie swojego pokoju, który się znajdował na tej samej wysokości geograficznej co i pracownia Jerzego, zanurzyła się w zadumę jak w ciemne stylowe wody, Smętny stan jej ducha nie miał wprawdzie wpływu na lekkomyślny i zuchwały zarys jej nosa, na czole jednak usiłował wyorać dwie bruzdy. Starzy filozofowie mają zawsze poorane czoła, młode panny jednakże ulegają tej katastrofie jedynie w najwyższej rozterce ducha, gdy na nie pada jastrząb troski, czad melancholii, sadza smutku, puchacz rozpaczy i gdy owego niewyrośniętego ducha gryzie szczur rozterki. Zwyczajny kmiotek rzekłby, że Ewcia miała ciężkie zmartwienie. Było to jednakże zmartwienie tak zagmatwane, splątane i wymyślne, że byle jak, skróconym sposobem wyrazić tego nie podobna. Od trzech dni pociemniało w jasnym domu, wszystko w nim zblakło i ścichło. Tak nagle cichnie wszystko w domu, w którym ktoś jest śmiertelnie chory. Pani Zawidzka wychodziła rano, wpadała z powrotem w okresie obiadu, znowu wychodziła i powracała dopiero wieczorem, znękana, straszliwie znużona i jak gdyby poszarzała. Długo w noc wiodła jak gdyby na nagłe wyprawy, czasem coś rozmawiał przez telefon głośno wykrzykując początek rozmowy, niezmiennie jednak kończył je głosem złamanym. Wczoraj sprowadził dorożkę, umieścił w niej sześć obrazów (Ewcia policzyła je pilnie) i wyjechał z nimi na całą połowę dnia.

"Pan Jerzy jedzie sprzedać obrazy…" – pomyślała Ewcia.

Gdy powrócił, pomyślała z rozpaczą:

"Pan Jerzy nie sprzedał ani jednego obrazu. Nawet tej cudownej brzozy…"

Zrozumiała w sprytnym rozumie, że jakaś pieniężna klęska wisi nad domem. Uczyniło się jej strasznie. Przecie ona ma korzystać z niewysłowionej dobroci tych ludzi, a oni się szamocą i zmagają niedostatkiem. Sprawa musi być ciężka. Widziała niejednokrotnie wspaniałe szalbierstwa cioci Halickiej, kiedy w pięcie pończochy używanej jako skarbonka ukazało się dziurawe dno. Było to smutne, lecz nie było straszne. Sprawa Zawidzkich wygląda nawet we mgle domysłów na tragedię, spod której nie podźwignąłby się nawet finansowy geniusz cioci.

Co robić? Jak się zachować w tym rozpaczliwym położeniu? Przecie nie można siedzieć wygodnie i bezmyślnie patrzeć, jak się ci najlepsi ludzie miotają niespokojnie jak ryby w sieci. Pani Zawidzka przy spotkaniu gładzi ją po głowie i usiłuje się uśmiechnąć, czyni to jednak jakby mimowiednie, krążąc myślą gdzieś daleko. Pan Jerzy chciał wczoraj zagadnąć do niej swoim zwyczajem wesoło, lecz słowa mu się cokolwiek pomieszały, nie dokończył zdania i zagłębił się w grubej książce telefonicznej. Nie wolno Ewci zapytać go wprost, co się dzieje. Gdyby chcieli, powiedzieliby jej sami. Nie są to jednakże ludzie, którzy się chętnie dzielą swoimi zmartwieniami. Radością podzieliłby się w tej chwili.